poniedziałek, 30 lipca 2012

Sati czyli "nie do wiary, że tak bardzo płonę".

Ostatniego dnia w Jaipurze Szopa zaliczyła w końcu katolicką mszę, a mnie z Małgo skusił szatan i pojechałyśmy do centrum zobaczyć festiwal - przemarsz kolorowych słoni, wielbłądów ze strzelbami, orkiestr dętych i Hindusów na szczudłach.
Wbić się pomiędzy śniadych mężczyzn nie jest łatwo, a tym bardziej przyjemnie - temperatura od razu skacze z 40 do 80 stopnii.
Na szczęście zaczął wiać wiatr, ochłodziło się i spadł ciepły, letni deszcz, jak z reklamy kremu znanej marki. Cudowna chwila, podczas której dało się oddychać, trwała 10 minut.
Resztę wieczoru spędziłyśmy w klimatyzowanym Maku, gdzie jeden z pracowników przez bite 5 godzin stał w toalecie, udawał że sprząta, rozmawiał przez telefon lub skinięciem głowy dawał znak, że dana kabina jest wolna. Jego obecność skutecznie wiązała nasze pęcherze w ciasny supeł - cienkie drzwi nie dawały poczucia intymności.

Noc - autobus do Jodhpuru. 6 godzin snu w zimnej klimie to zdecydowanie za mało i ciężko nam było wyrwać się rano z objęć Morfeusza. A co tam, to wakacje, można szaleć.
I zaszalałyśmy - w sklepie z przyprawami. Sprzedawcy tutaj przyjmują jedną z dwóch rodzajów taktyk - albo wsiądą na ciebie, przykleją się jak rzep do psiego ogona i będą nawijać o sklepie, "o, to zaraz za rogiem, na tym hinduskim bazarze, a nie na tym dla turystów, chodź, chociaż zobacz, niedrogo, alladynki za XY rupii, a jedwabne szale ręcznie wyszywane za XZ rupii, nie musisz kupować, just look, a skąd jesteś, o, Polska, Łarsał, znam, piękny kraj, piękni ludzie, ale zapamiętaj mnie i jak będziesz wracała, to wstąp, wstąpisz, prawda, remember, tu jest tanio jak borsz", ciągnąć się za tobą przez całą ulicę (jeden sprzedawca w Varanasi miał niespotykany dar do wyszukiwania Rudej w tłumie i przez trzy dni codziennie (!!) nas zaczepiał, wyhaczył nawet w zamkniętym sklepie i czekał aż wyjdziemy, by przypomnieć nam, iż dwa dni temu powiedziałyśmy: "może jutro", a jutro minęło i co?!), nie zrażają się milczeniem ani nie reagują na "no, thank you"; lub też nie są nachalni, a starają się zbudować z tobą "relację" - poczęstują czajem, przyniosą herbatniki lub samosę (rożek wypełniony ziemniakami i innymi warzywami, ostry jak cholera, wprost z ulicznego barku naprzeciwko, dostarczony w rękach, a potem podzielony na gazecie, "jedzcie, jedzcie, takie dobre, za ostre? Zjesz, czy zjeść za ciebie?"), pokażą godną uwagi restaurację, podpowiedzą jak wrócić do hotelu, co zwiedzić, zapytają, czy Szopa ma chłopaka i zaoferują za nią 4 słonie, "chodzi o zarobek, ale też o przyjaźń, a za jakością idzie cena, a może jutro pójdziemy na lody, słuchaj, na rogu jest sklep mojego brata, ja to przy nim jestem mała ryba, chodźcie, to po drodze, zobaczycie co ma, najstarszy sklep na bazarze" (pokazywali nam foty z Richardem Gerem, który podobno stwierdził, iż taniej jest przylecieć do Indii i kupić szaliczek na bazarze, niż zapłacić za taki sam w USA, co zresztą zrobił jakiś czas wcześniej /szaliczek był droższy, bo miał już na sobie label, przypisaną markę/, był tam też Sting i kochanica księcia Karola - siedziała na plastikowym, ogrodowym krzesełku, a Hindus na klęczkach rozpościerał przed nią płachty kaszmiru; szyją podobno dla Armaniego, Versace i innych projektantów) i tak niby przypadkiem, niepostrzeżenie wpadasz w ich sidła.

Przewodniki mają rację - słodycze tutaj to cukier wymieszany z tłuszczem i mlekiem. Załatwiając bilet do Amritsaru na dworcu wstąpiłyśmy do cukierni (pierwszej, która nie była siedliskiem much i wyglądała porządnie) i kupiłyśmy 3 rodzaje słodyczy: jedną watowatą chałwę w formie niedużego kwadracika obsypanego pistacjami, watowata bo włóknista, a nie taka gładko zmielona jak w Polsce, jedną kulkę o smaku orzechowym i konsystencji polskiej chałwy i jedną najbardziej znaną słodycz, która była usmażonym cukrem - dżelabi czyli kruche ciastka.
Wszystko tutaj jest albo słodkie, albo ostre. Sok z mango w plastikowej butelce o pojemności 1l możemy rozwodnić 1l wody i nadal jest dobry, smaczny i ciągle słodki. Mirinda i Fanta są skoncentrowane, dopiero dolanie do nich H2O nadaje im polski kolor. Kawa z mlekiem trąci dwiema łyżeczkami cukru. Nawet niektóre rodzaje wody mineralnej słodko smakują.

Jodhpur to najmniejsza metropolia (jedynie 1 milion i 7 tysięcy mieszkańców), jaką do tej pory odwiedziłyśmy. Podobnie jak Jaipur ma swoje Stare Miasto, jednak nie różowe, a niebieskie, co najlepiej widać z fortu Mehrangarh. Na taki kolor malowali kiedyś swoje domy bramini - kapłani. Obecnie w niebieskim domu może mieszkać każdy. O kolorze decydują aspekty praktyczne: przeciwdziałanie szkodnikom (termitom) i dłuższe trzymanie chłodu (podobno).

Fort Mehrangarh jest najpiękniejszą i najlepiej zachowaną fortecą w Radżastanie. Zbudowany został na masywnej, wysokiej na 125 metrów, skale. Zwiedza się go samodzielnie, z audioguidem wliczonym w cenę biletu. Przewodnik jest bardzo interesujący, ma 33 podstawowych stacji i kilka dodatkowych nagrań - wspomnienia maharani, wypowiedzi maharadży o jego roli w dzisiejszych czasach, informacje o tym, jak doszło do udostępnienie fortu zwiedzającym, wstawki o opium.
Ciekawym "eksponatem" w forcie są odbicia kilkunastu kobiecych dłoni zlokalizowane przy szóstej - z siedmiu wiodących do budynku - bram: Bramie Żelaznej. Jest to pamiątka po SATI z 1843 roku - na stosie, w obronie honoru swojego męża, dobrowolnie spłonęły żony maharadży Man Sinhga.
SATI to w sanskrycie "dobra żona".

"Nazwa rytuału wiąże się z historią Sati, żony boga Śiwy, która z rozpaczy po tym, jak jej ojciec, Dajsza, obrażony na swojego zięcia, nie zaprosił go na ważną ceremonię ofiarną, w której uczestniczyli wszyscy bogowie, rzuciła się w płonący stos. Odtąd ów hinduski zwyczaj rytualnego samospalenia wdowy na stosie wraz ze zwłokami męża nazywa się SATI. Odciśnięte na bramach miejskich i murach fortów dłonie, symbolizujące dokonanie sati, do dziś budzą wielki respekt, nie tylko wśród radżastańskich kobiet. W Dźhundźhunu w regionie Szekhawati znajduje się świątynia Rani Sati , upamiętniająca sati z 1595 r. Kult Sati Mata jest niezwykle popularny i obejmuje całe Indie. Świątynia Rani Sati przyciąga rokrocznie tysiące pielgrzymów, składających tu pokaźne datki, co czyni z tego miejsca jedną z najbogatszych świątyń w całych Indiach. Anglicy zakazali praktyki sati w 1829 roku, a ostatnie królewskie sati miało miejsce w 1842 r. Jednak nie tak dawno, w roku 1987, w wiosce Deolara we wschodnim Radżastanie odbył się taki rytuał, który do dziś dnia pozostał niewyjaśniony i budzi wiele kontrowersji. Nie było bowiem do końca jasne, czy młodziutka wdowa Roop Kanwar sama weszła w płonący stos, czy też pomogły jej w tym odurzające środki na bazie opium, podane przez rodzinę męża."

** cytat pochodzi z przewodnika "Indie Północne. Nepal i Goa" wydawnictwa Bezdroża **

W tej chwili jesteśmy w trakcie podróży z Jodhpuru do Amritsaru, to nasze drugie i najdłuższe doświadczenie z pociągiem klasy 3AC. Jodhpur - Jalandhar, 806 km, Adi Jat EXPRESS, a czas podróży to 16h (20:15 - 12:45). Potem o 15:05 z Jalandharu klasa sleeper (dziewięć kuszetek w przedziale bez klimatyzacji) i o 16:30 Amritsar wita!


Przed każdym świętym miejscem należy ściągnąć buty. Tutaj ja z miną, która towarzyszy mi na stałe w Indiach, gdyż słońce świeci nieustannie (niby monsun, a pada mniej niż w Polsce), a ja ciągle nie dorobiłam się okularów przeciwsłonecznych.
Słonie na paradzie, a wszędzie tłumy. 
"Górniczo-hutnicza orkiestra dęta robi nam pa-para-ra" na paradzie w Jaipurze.
Różowe niebo w Niebieskim Mieście (Jodhpurze) - ten budynek to restauracja Nirvana polecana przez sprzedawcę przypraw (nie byłyśmy).
Watowata chałwa z pistacjami i orzechowa kulka.
Clock Tower w Jodhpurze - taki ich Big Ben, a dla nas świetny punkt orientacyjny.
Szopa ze swoim chłopakiem - sprzedawcą przypraw, który zachwycony jej urodą oferował w zamian za nią 4 słonie (zgodziłam się, czekam na przesyłkę); tak przejął się zdjęciem, że za filarem przylizywał włosy i obciągał koszulkę. Gdy spotkałyśmy go następnego dnia, wyznał że nie mógł zasnąć z wrażenia.
Pan na szczudłach na paradzie.
Budynki w Jodhpurze są nie tylko niebieskie - to miasto miało wiele uroczych, wąskich, kolorowych uliczek.
Szopa z dżelabi.
Dworzec w Jodhpurze - z jednej strony żebraczka z małym dzieckiem w samej koszulce, z drugiej: tęga matrona - Hinduska w złotym sari. Incredible India, bogactwo miesza się z biedotą.
Pociąg klasy sleeper, otwarte okna, kraty; przed chwilą brudny chłopiec na kolanach ogarnął szmatą podłogę (czytaj: machnął nią z prawa na lewo) i zatrzymał się w oczekiwaniu na drobniaki.
Szopa - "germański ekhem oprawca", za maharadżą na koniu najeżdża na fort Mehrangarh.
Grobowiec maharadży - audioguide określił marmur, z którego jest zbudowany, jako "tak idealny, że aż prawie przezroczysty".

1 komentarz: