niedziela, 22 lipca 2012

Jaipurskie hefalumpy.

Topiłyśmy się dzisiaj w Jaipurze jak lody - według internetu było tutaj 37 stopni, a my niczym nie zrażone pieszo wędrowałyśmy po obrzeżach miasta.

Królewskie cenotafy czyli kompleks Royal Gaitor (nazwa od zniekształconego gaye kaa thaur, co oznacza "miejsce spoczynku zmarłych") to miejsce, gdzie znajdują się puste grobowce maharadżów, w tym Madho Singha (zmarł w 1922 roku), którego CZTERY ŻONY I PIĘĆDZIESIĄT KONKUBIN URODZIŁY ŁĄCZNIE PONAD SETKĘ DZIECI. Podarowałyśmy je sobie, Szopę za to kopnął zaszczyt i przeszła się dookoła cenotafów maharani - natknęła się tam na agamę.

Po drodze do fortu Amber minęłyśmy "pałac na wodzie", niegdyś służący maharadży jako letnia rezydencja i miejsce polowań na kaczki.
Od tego momentu wielbłądy i słonie spotykałyśmy na każdym kroku.
Słonie są przesłodkie, takie spokojne i majestatyczne, wolno kroczące asfaltem i machające dużymi uszami. Rozkosz!

Fort Amber prezentuje się naprawdę imponująco: piękne, miodowe mury, jezioro Maota tuż przed, z konikami chłepcącymi wodę na brzegu. Sielanka.
Znajduje się tam Pałac Przyjemności (Sukh Mahal) o "genialnym systemie schładzania powietrza działającym dzięki przepływającej przez żłobienia w podłodze wodzie". Genialny system nie działał, zresztą - nic by nie pomogło na ten skwar.

Drogę powrotną pokonałyśmy hinduskim autobusem i pierwsza z polecanych przez przewodnik Bezdroża (genialny, genialny, Kredko i Lelu! Dzięki!) restauracja okazała się być zamknięta. Zawinęłyśmy się więc do naszego hotelu i skosztowałyśmy thali i sizzlera mięsnego (Szopa pragnęła białka) czyli rozłożonych na liściach kapusty smażonych kawałków warzyw (ziemniak, papryka, kalafior, marchewka w sosie, który oceniłyśmy jako beszamelowy) i kurczaka (do niego sos był nieco słodszy), całość zaserwowana na płaskiej paterze, jeszcze skwierczącej i dymiącej. Pycha!
Nasze usteczka przytknęłyśmy do filiżanek z ichniejszą kawą - wcześniej kilkukrotnie zaznaczając, że ma być STRONG - wyszła im całkiem dobra. Pierwsza kawa od 12 dni!

Danusiu Kochana, wydaje mnie się, że kulkowy deser z poprzednich zdjęć to "największy rarytas" czyli "gulab jamun" - niewielkie, smażone kulki serowe w syropie o smaku różanym.
Nie pamiętam dokładnie nazwy, a do tej knajpki nad Gangesem już nie wrócę.

Hefalump na ulicy!
"All type memori cards avillebal"
Wielbłąd z bliska.
Ażurowe mury w Amber Fort.
Sielankowy widok - Amber Fort, zieleń, woda, konie.
My na tle pałacu na wodzie.
Lustrzana komnata w Amber Fort.
Szopa i jej "pierwsze" (tak naprawdę pierwszym był MakCziken w McDonalds, ale Szopa utrzymuje, że białka to ona tutaj nie jadła) mięsko w Indiach czyli sizzler.
Palmy.
Thali i sizzler.
"Naród ciebie potrzebuje - dołącz do indyjskich sił powietrznych."
Pan zamiata kupy wielbłąda - potem wrzuca się je do płóciennych worków.

1 komentarz: