poniedziałek, 30 lipca 2012

"Halo, halo, ee?"

Peep Peep Don't Sleep

If Married Divorce Speed

Don't Be Silly In The Hilly

Life Is Short Don't Make It Shorten

- takie znaki towarzyszyły nam podczas szalonej drogi z szalonym driverem taksą do Śrinagaru.
O 4:30 wylądowałyśmy w Jammu, prosto z dworca autobusowego, po wynegocjowaniu stawki, razem z dwójką Hiszpanów (doktorem fizyki Hesusem i jego "przyjaciółką" Marią) wsiadłyśmy do białego wozu by (na oko) spędzić 11 godzin na podróżowaniu górskimi serpentynami.
Szalona jazda z wyprzedzaniem na czwartego zmroziła nam lekko krew w żyłach, zwłaszcza gdy mijałyśmy gapiów przy miejscu, gdzie podobno samochód spadł do wąwozu.
Spokojnie, Rodzice i Rodzeństwo - nic nam nie jest.

Kierowca był krejzi, wielofunkcyjny, co chwilę odbierający telefony od dziewczyny (8 lat młodszej, a są ze sobą 5 lat - ona to dwudziestka, on lat 28; chce się z nią ożenić, ale ona mówi "nie", nie wiadomo dlaczego - pragnie poznać jego rodziców. Po zdaniu "my heart is hurting" zrobiło mnie się go żal) ale prowadził pewnie - jeździ tą trasą już 3 lata.

Jedynym problemem jest to, że w Dżammu i Kaszmirze należy włączyć roaming (lolek, to są ciągle Indie!) i nie możemy się przez to skontaktować z Kasią, która jedzie do nas z Delhi. Ostatnia nadzieja w punkcie kontroli obcokrajowców, który spisuje dane odwiedzających Kaszmir - pan z budki ma zadzwonić do naszego landlorda, gdy ktoś z Polski, płci żeńskiej, wjedzie do tego stanu.
Idziemy też profilaktycznie napisać do Kasi maila.

Oby udało się nam znaleźć!

Kaszmir rzeczywiście jest zielony, pola ryżu przecudownie falowały przed naszymi oczami pod wpływem powiewów wiatru, takie intensywnie green, soczyste, jak młoda trawa. Sporo tu drzew, rzeka, jezioro na którym mieszkamy w houseboat (łodzio-domu) - pokój w drewnie, do tego wspólne pomieszczenia do chill outowania, "weranda" z widokiem na wodę i luźny właściciel, którego stać na wynajmowanie mieszkania w Szwajcarii za 1200 € miesięcznie.
Czujemy się trochę jak na Mazurach, a podróż łódko-rikszą (śikharą) rozmiękczyła nasze serca wspomnieniem spływu.

Kaszmir podobno słynie z zielonego, if u know what i mean.

***

Ufff. Kasia jest z nami, a dziewczyny jadły mięso i rybę na obiad, więc są szczęśliwe.

Wiwat, Kaszmir!

Kaszmirskie widoki.
Zielono, rzeka - raj na Ziemi.
Szopa z fish and chips - szczęśliwa, bo na obiad jest też mięso.
Ja, Hesus, nasz kierowca, który rzucał gromy w odbiciu lusterka, Małgo, Maria, Szopa i kawałek pana obsługującego wodną taksówkę.
Szopa leje sobie czarną herbatę.
Jezioro Dal i houseboat na nim.
"Droga Małgorzato, czy reflektujesz na mleczko do herbaty?"

Pięć ka.

1,5 - godzinna podróż sleeperem (kuszetki bez klimy) okazała się ciekawym doświadczeniem. Wagony różnią się od klasy 3AC tylko poziomem czystości, grubością siedzisk i brakiem szyb (względne ochłodzenie zapewnia pęd pociągu i dwa wiatraki na suficie; "względne" bo powietrze w ruchu i tak było gorące). Siedziałyśmy na bocznej kuszetce, co dało nam możliwość obserwacji sześciu hinduskich kobiet w różnym wieku, które z rodziną w pozostałych przedziałach, jechały razem z nami do Amritsaru.
Dopiero dzięki nim zauważyłam, że Hinduski noszą komplety bransoletek - jeśli na jednej ręce znajduje się zestaw: biała, zielona, czerwona, niebieska bransoletka, to na drugiej ręce znajdziemy dokładnie taki sam układ kolorów.
Kolejny raz byłyśmy świadkami tutejszego umiłowania do życia w czystości - obsikany pampers został bez mrugnięcia okiem wyrzucony przez okno pociągu i zaległ gdzieś na zielonych polach Punjabu na miliony lat.
Tuż przed stacją każda z kobiet rozpuściła swoje upięte w kok bądź zaplecione w warkocz włosy i przystąpiła do ich rozczesywania. Przeglądając się w lusterku poprawiły kropki na czole i domalowały czerwone kreski w okolicy przedziałków. Podkreśliły też czerwień swych ust pomadkami.
Starsze dziecko zostało obmyte mokrą szmatką, potem obficie obsypane talkiem (czyżby to był sekret mniejszego pocenia się Hindusów?) i przebrane w czyste ubrania.

Amritsar - święte miasto sikhów. Nazwa miasta wywodzi się od jeziora - Amrit Sarovar (Jezioro Nieśmiertelności, dosłownie: święty staw nektaru).

Sikhizm to religia założona przez Guru Nanak, który w wieku 30 lat doznał objawienia i pod jego wpływem zaczął nauczać bezwzględnego monoteizmu, wierzył w powtarzający się cykl urodzin, życia i śmierci, prawo sumy uczynków, odrzucał za to system kast. Jego powiedzenie brzmi: "Nie ma hinduisty, nie ma muzułmanina" - pełen ekumenizm. Fakt, że Bóg jest jeden, w dodatku pozbawiony gniewu, strachu, nienawiści, istniejący ponad czasem, życiem i śmiercią, brak systemu kastowego (każdy równy w oczach Boga) ma wpływ na to, jacy są sikhowie. Nie piją alkoholu, nie palą tytoniu (nie mogą ich też sprzedawać), dzień wypełniają uczciwą pracą (a zaczynają go kąpielą), zabronione jest utrzymywanie się z jałmużny. Nasze doświadczenie z sikhem prowadzącym kafejkę internetową potwierdza teorię, że są to porządni ludzie - po 10 minutach od włączenia komputera w mieście wysiadł prąd; sikh nie wziął od nas pieniędzy.
Od innych religii sikhów odróżnia pięć atrybutów - Pięć Ka: długie włosy /kes/ (nigdy nie ścinane, noszone pod turbanem, a oglądać je może tylko żona), grzebień /kangha/, sztylet /kirpan/, krótkie spodenki /kaćh/ i stalową bransoletkę /kara/.
Nie widziałam jeszcze sikha w krótkich spodniach, podobno razem ze sztyletem należą teraz do "gadżetów" strażników wiary, tzw. Świętych Wojowników, dla których charakterystyczny jest granatowy kolor turbanu.
Uroda sikhów różni się od hinduskiej: nie są mali, a dobrze zbudowani, mają duże głowy z szerokimi nosami, często brodę, a turban, mimo świadomości, co jest pod nim, dodaje im męskości. Piękni!

Najważniejsze miejsce kultu sikhów to Złota Świątynia, która wznosi się pośrodku Jeziora Nieśmiertelności. Kopuła w kształcie odwróconego kwiata lotosu została wykonana według niektórych z 750 kg złotego kruszcu (bardziej prawdopodobna wersja to 100 kg). Na parterze, na ołtarzu z baldachimem, leży święta księga sikhów - Guru Granth Sahib, obok trzyosobowy zespół na bębenkach i czymś w stylu harmonii wygrywa i wyśpiewuje modlitewne pieśni. Na pierwszym piętrze znajduje się galeria, gdzie sikhowie mogą odpocząć i się modlić.
Na zewnątrz świątyni wielu sikhów kąpie się w jeziorze, widok jest niesamowity - starsze, opalone dziadki w majtaskach i turbanach, z siwymi brodami schodzą do wody trzymając się łańcucha, by zapobiec upadkowi, i zanurzają swe ciało w - ciepłej zapewne - cieczy.
To najlepsze Złota Świątynia, jaką widziałyśmy do tej pory.

Miasto Amritsar znajduje się 30 km od Attari - miasteczka na granicy indyjsko-pakistańskiej. O 18:30 uczestniczyłyśmy w ceremonii zamykania granicy, która była niesamowitym spektaklem. Trybuny po "naszej" stronie - zapełnione po brzegi, w Wahag, po stronie pakistańskiej - kilkadziesiąt osób. Impreza ma swojego wodzireja - Hindusa w białym dresie, z flagą Indii na plecach, który zagrzewa do okrzyków (obydwa kraje przekrzykują się między sobą) i po kolei realizuje kolejne elementy ceremonii.
Początek to bieganie z flagami - ludzie ustawiają się w kolejce i dwójkami, trójkami, z flagą w dłoniach biegną ku granicy i z powrotem. Biega każdy: dzieci, babcie, a nawet 3 Amerykanki.
Każdy bieg nagradzany jest okrzykami widowni.
Potem czas na tańce: w rytm zawodzącej, hinduskiej muzyki (był nawet przebój ze Slumdoga!) dziewczęta wywijają kończynami.
Po części "zabawowej" rozpoczyna się ta oficjalna - żołnierze w czerwonych piuropuszach na głowie wyją jak najdłużej do mikrofonu, po czym dumnie, zdecydowanie maszerują ku bramie i podają sobie rękę z Pakistańczykami. Wyglądają jak napiszone koguty, a ich niesamowita zdolność do wyyyysokiego podnoszenia nóg podczas marszu bardzo nas zachwyciła.
Ceremonia kończy się opuszczeniem flag i zamknięciem bramy.

W drodze do Attari, w "taksie" poznałyśmy młode małżeństwo, które spędzało tu swój miesiąc miodowy. Ciekawostka: hinduska kobieta po ślubie porzuca pracę i zostaje kurą domową.


Dwie babcie biegną z flagą Indii.
 Nasza taksówkowa wyprawa do Attari po drodze miała dwa przystanki - na dwie świątynie. Jedna, zwana mniejszą Golden Temple, poza uroczym panem od butów, nie miała w sobie nic zachwycającego, za to druga, zbudowana niczym labirynt Mata Temple (Świątynia Mata), przygniotła nas swoją cukierkowatością. Czci się w nim świętą (chyba jeszcze żyjącą) Lal Devi, a przyjeżdżają tu głównie kobiety pragnące mieć dzieci lub te, które chcą za swoje pociechy podziękować. Tu - ja z jedną z wielu różowawych figur z tej świątyni.
Szopens i Małgo w Mata Temple.
Golden Temple w pełnej krasie.
Jak wyżej + dwójka sikhów. Ten w koszuli w paski był bardzo pomocny - pokazał nam, gdzie zostawić buty, na migi wyjaśnił, iż należy okryć głowę, a stopy opłukać przed wejściem do świątyni.
Pan z szatni, w której przechowuje się buty, bardzo chciał mieć ze mną zdjęcie (zrobione oczywiście moim aparatem). Zatem ma. Patrzcie i podziwiajcie!
Ja na tle Złotej Świątyni.
Szalone koguty - żołnierze na ceremonii zamknięcia bramy. 
Starszy sikh po kąpieli w Jeziorze Nieśmiertelności.

Sati czyli "nie do wiary, że tak bardzo płonę".

Ostatniego dnia w Jaipurze Szopa zaliczyła w końcu katolicką mszę, a mnie z Małgo skusił szatan i pojechałyśmy do centrum zobaczyć festiwal - przemarsz kolorowych słoni, wielbłądów ze strzelbami, orkiestr dętych i Hindusów na szczudłach.
Wbić się pomiędzy śniadych mężczyzn nie jest łatwo, a tym bardziej przyjemnie - temperatura od razu skacze z 40 do 80 stopnii.
Na szczęście zaczął wiać wiatr, ochłodziło się i spadł ciepły, letni deszcz, jak z reklamy kremu znanej marki. Cudowna chwila, podczas której dało się oddychać, trwała 10 minut.
Resztę wieczoru spędziłyśmy w klimatyzowanym Maku, gdzie jeden z pracowników przez bite 5 godzin stał w toalecie, udawał że sprząta, rozmawiał przez telefon lub skinięciem głowy dawał znak, że dana kabina jest wolna. Jego obecność skutecznie wiązała nasze pęcherze w ciasny supeł - cienkie drzwi nie dawały poczucia intymności.

Noc - autobus do Jodhpuru. 6 godzin snu w zimnej klimie to zdecydowanie za mało i ciężko nam było wyrwać się rano z objęć Morfeusza. A co tam, to wakacje, można szaleć.
I zaszalałyśmy - w sklepie z przyprawami. Sprzedawcy tutaj przyjmują jedną z dwóch rodzajów taktyk - albo wsiądą na ciebie, przykleją się jak rzep do psiego ogona i będą nawijać o sklepie, "o, to zaraz za rogiem, na tym hinduskim bazarze, a nie na tym dla turystów, chodź, chociaż zobacz, niedrogo, alladynki za XY rupii, a jedwabne szale ręcznie wyszywane za XZ rupii, nie musisz kupować, just look, a skąd jesteś, o, Polska, Łarsał, znam, piękny kraj, piękni ludzie, ale zapamiętaj mnie i jak będziesz wracała, to wstąp, wstąpisz, prawda, remember, tu jest tanio jak borsz", ciągnąć się za tobą przez całą ulicę (jeden sprzedawca w Varanasi miał niespotykany dar do wyszukiwania Rudej w tłumie i przez trzy dni codziennie (!!) nas zaczepiał, wyhaczył nawet w zamkniętym sklepie i czekał aż wyjdziemy, by przypomnieć nam, iż dwa dni temu powiedziałyśmy: "może jutro", a jutro minęło i co?!), nie zrażają się milczeniem ani nie reagują na "no, thank you"; lub też nie są nachalni, a starają się zbudować z tobą "relację" - poczęstują czajem, przyniosą herbatniki lub samosę (rożek wypełniony ziemniakami i innymi warzywami, ostry jak cholera, wprost z ulicznego barku naprzeciwko, dostarczony w rękach, a potem podzielony na gazecie, "jedzcie, jedzcie, takie dobre, za ostre? Zjesz, czy zjeść za ciebie?"), pokażą godną uwagi restaurację, podpowiedzą jak wrócić do hotelu, co zwiedzić, zapytają, czy Szopa ma chłopaka i zaoferują za nią 4 słonie, "chodzi o zarobek, ale też o przyjaźń, a za jakością idzie cena, a może jutro pójdziemy na lody, słuchaj, na rogu jest sklep mojego brata, ja to przy nim jestem mała ryba, chodźcie, to po drodze, zobaczycie co ma, najstarszy sklep na bazarze" (pokazywali nam foty z Richardem Gerem, który podobno stwierdził, iż taniej jest przylecieć do Indii i kupić szaliczek na bazarze, niż zapłacić za taki sam w USA, co zresztą zrobił jakiś czas wcześniej /szaliczek był droższy, bo miał już na sobie label, przypisaną markę/, był tam też Sting i kochanica księcia Karola - siedziała na plastikowym, ogrodowym krzesełku, a Hindus na klęczkach rozpościerał przed nią płachty kaszmiru; szyją podobno dla Armaniego, Versace i innych projektantów) i tak niby przypadkiem, niepostrzeżenie wpadasz w ich sidła.

Przewodniki mają rację - słodycze tutaj to cukier wymieszany z tłuszczem i mlekiem. Załatwiając bilet do Amritsaru na dworcu wstąpiłyśmy do cukierni (pierwszej, która nie była siedliskiem much i wyglądała porządnie) i kupiłyśmy 3 rodzaje słodyczy: jedną watowatą chałwę w formie niedużego kwadracika obsypanego pistacjami, watowata bo włóknista, a nie taka gładko zmielona jak w Polsce, jedną kulkę o smaku orzechowym i konsystencji polskiej chałwy i jedną najbardziej znaną słodycz, która była usmażonym cukrem - dżelabi czyli kruche ciastka.
Wszystko tutaj jest albo słodkie, albo ostre. Sok z mango w plastikowej butelce o pojemności 1l możemy rozwodnić 1l wody i nadal jest dobry, smaczny i ciągle słodki. Mirinda i Fanta są skoncentrowane, dopiero dolanie do nich H2O nadaje im polski kolor. Kawa z mlekiem trąci dwiema łyżeczkami cukru. Nawet niektóre rodzaje wody mineralnej słodko smakują.

Jodhpur to najmniejsza metropolia (jedynie 1 milion i 7 tysięcy mieszkańców), jaką do tej pory odwiedziłyśmy. Podobnie jak Jaipur ma swoje Stare Miasto, jednak nie różowe, a niebieskie, co najlepiej widać z fortu Mehrangarh. Na taki kolor malowali kiedyś swoje domy bramini - kapłani. Obecnie w niebieskim domu może mieszkać każdy. O kolorze decydują aspekty praktyczne: przeciwdziałanie szkodnikom (termitom) i dłuższe trzymanie chłodu (podobno).

Fort Mehrangarh jest najpiękniejszą i najlepiej zachowaną fortecą w Radżastanie. Zbudowany został na masywnej, wysokiej na 125 metrów, skale. Zwiedza się go samodzielnie, z audioguidem wliczonym w cenę biletu. Przewodnik jest bardzo interesujący, ma 33 podstawowych stacji i kilka dodatkowych nagrań - wspomnienia maharani, wypowiedzi maharadży o jego roli w dzisiejszych czasach, informacje o tym, jak doszło do udostępnienie fortu zwiedzającym, wstawki o opium.
Ciekawym "eksponatem" w forcie są odbicia kilkunastu kobiecych dłoni zlokalizowane przy szóstej - z siedmiu wiodących do budynku - bram: Bramie Żelaznej. Jest to pamiątka po SATI z 1843 roku - na stosie, w obronie honoru swojego męża, dobrowolnie spłonęły żony maharadży Man Sinhga.
SATI to w sanskrycie "dobra żona".

"Nazwa rytuału wiąże się z historią Sati, żony boga Śiwy, która z rozpaczy po tym, jak jej ojciec, Dajsza, obrażony na swojego zięcia, nie zaprosił go na ważną ceremonię ofiarną, w której uczestniczyli wszyscy bogowie, rzuciła się w płonący stos. Odtąd ów hinduski zwyczaj rytualnego samospalenia wdowy na stosie wraz ze zwłokami męża nazywa się SATI. Odciśnięte na bramach miejskich i murach fortów dłonie, symbolizujące dokonanie sati, do dziś budzą wielki respekt, nie tylko wśród radżastańskich kobiet. W Dźhundźhunu w regionie Szekhawati znajduje się świątynia Rani Sati , upamiętniająca sati z 1595 r. Kult Sati Mata jest niezwykle popularny i obejmuje całe Indie. Świątynia Rani Sati przyciąga rokrocznie tysiące pielgrzymów, składających tu pokaźne datki, co czyni z tego miejsca jedną z najbogatszych świątyń w całych Indiach. Anglicy zakazali praktyki sati w 1829 roku, a ostatnie królewskie sati miało miejsce w 1842 r. Jednak nie tak dawno, w roku 1987, w wiosce Deolara we wschodnim Radżastanie odbył się taki rytuał, który do dziś dnia pozostał niewyjaśniony i budzi wiele kontrowersji. Nie było bowiem do końca jasne, czy młodziutka wdowa Roop Kanwar sama weszła w płonący stos, czy też pomogły jej w tym odurzające środki na bazie opium, podane przez rodzinę męża."

** cytat pochodzi z przewodnika "Indie Północne. Nepal i Goa" wydawnictwa Bezdroża **

W tej chwili jesteśmy w trakcie podróży z Jodhpuru do Amritsaru, to nasze drugie i najdłuższe doświadczenie z pociągiem klasy 3AC. Jodhpur - Jalandhar, 806 km, Adi Jat EXPRESS, a czas podróży to 16h (20:15 - 12:45). Potem o 15:05 z Jalandharu klasa sleeper (dziewięć kuszetek w przedziale bez klimatyzacji) i o 16:30 Amritsar wita!


Przed każdym świętym miejscem należy ściągnąć buty. Tutaj ja z miną, która towarzyszy mi na stałe w Indiach, gdyż słońce świeci nieustannie (niby monsun, a pada mniej niż w Polsce), a ja ciągle nie dorobiłam się okularów przeciwsłonecznych.
Słonie na paradzie, a wszędzie tłumy. 
"Górniczo-hutnicza orkiestra dęta robi nam pa-para-ra" na paradzie w Jaipurze.
Różowe niebo w Niebieskim Mieście (Jodhpurze) - ten budynek to restauracja Nirvana polecana przez sprzedawcę przypraw (nie byłyśmy).
Watowata chałwa z pistacjami i orzechowa kulka.
Clock Tower w Jodhpurze - taki ich Big Ben, a dla nas świetny punkt orientacyjny.
Szopa ze swoim chłopakiem - sprzedawcą przypraw, który zachwycony jej urodą oferował w zamian za nią 4 słonie (zgodziłam się, czekam na przesyłkę); tak przejął się zdjęciem, że za filarem przylizywał włosy i obciągał koszulkę. Gdy spotkałyśmy go następnego dnia, wyznał że nie mógł zasnąć z wrażenia.
Pan na szczudłach na paradzie.
Budynki w Jodhpurze są nie tylko niebieskie - to miasto miało wiele uroczych, wąskich, kolorowych uliczek.
Szopa z dżelabi.
Dworzec w Jodhpurze - z jednej strony żebraczka z małym dzieckiem w samej koszulce, z drugiej: tęga matrona - Hinduska w złotym sari. Incredible India, bogactwo miesza się z biedotą.
Pociąg klasy sleeper, otwarte okna, kraty; przed chwilą brudny chłopiec na kolanach ogarnął szmatą podłogę (czytaj: machnął nią z prawa na lewo) i zatrzymał się w oczekiwaniu na drobniaki.
Szopa - "germański ekhem oprawca", za maharadżą na koniu najeżdża na fort Mehrangarh.
Grobowiec maharadży - audioguide określił marmur, z którego jest zbudowany, jako "tak idealny, że aż prawie przezroczysty".

niedziela, 22 lipca 2012

Jaipurskie hefalumpy.

Topiłyśmy się dzisiaj w Jaipurze jak lody - według internetu było tutaj 37 stopni, a my niczym nie zrażone pieszo wędrowałyśmy po obrzeżach miasta.

Królewskie cenotafy czyli kompleks Royal Gaitor (nazwa od zniekształconego gaye kaa thaur, co oznacza "miejsce spoczynku zmarłych") to miejsce, gdzie znajdują się puste grobowce maharadżów, w tym Madho Singha (zmarł w 1922 roku), którego CZTERY ŻONY I PIĘĆDZIESIĄT KONKUBIN URODZIŁY ŁĄCZNIE PONAD SETKĘ DZIECI. Podarowałyśmy je sobie, Szopę za to kopnął zaszczyt i przeszła się dookoła cenotafów maharani - natknęła się tam na agamę.

Po drodze do fortu Amber minęłyśmy "pałac na wodzie", niegdyś służący maharadży jako letnia rezydencja i miejsce polowań na kaczki.
Od tego momentu wielbłądy i słonie spotykałyśmy na każdym kroku.
Słonie są przesłodkie, takie spokojne i majestatyczne, wolno kroczące asfaltem i machające dużymi uszami. Rozkosz!

Fort Amber prezentuje się naprawdę imponująco: piękne, miodowe mury, jezioro Maota tuż przed, z konikami chłepcącymi wodę na brzegu. Sielanka.
Znajduje się tam Pałac Przyjemności (Sukh Mahal) o "genialnym systemie schładzania powietrza działającym dzięki przepływającej przez żłobienia w podłodze wodzie". Genialny system nie działał, zresztą - nic by nie pomogło na ten skwar.

Drogę powrotną pokonałyśmy hinduskim autobusem i pierwsza z polecanych przez przewodnik Bezdroża (genialny, genialny, Kredko i Lelu! Dzięki!) restauracja okazała się być zamknięta. Zawinęłyśmy się więc do naszego hotelu i skosztowałyśmy thali i sizzlera mięsnego (Szopa pragnęła białka) czyli rozłożonych na liściach kapusty smażonych kawałków warzyw (ziemniak, papryka, kalafior, marchewka w sosie, który oceniłyśmy jako beszamelowy) i kurczaka (do niego sos był nieco słodszy), całość zaserwowana na płaskiej paterze, jeszcze skwierczącej i dymiącej. Pycha!
Nasze usteczka przytknęłyśmy do filiżanek z ichniejszą kawą - wcześniej kilkukrotnie zaznaczając, że ma być STRONG - wyszła im całkiem dobra. Pierwsza kawa od 12 dni!

Danusiu Kochana, wydaje mnie się, że kulkowy deser z poprzednich zdjęć to "największy rarytas" czyli "gulab jamun" - niewielkie, smażone kulki serowe w syropie o smaku różanym.
Nie pamiętam dokładnie nazwy, a do tej knajpki nad Gangesem już nie wrócę.

Hefalump na ulicy!
"All type memori cards avillebal"
Wielbłąd z bliska.
Ażurowe mury w Amber Fort.
Sielankowy widok - Amber Fort, zieleń, woda, konie.
My na tle pałacu na wodzie.
Lustrzana komnata w Amber Fort.
Szopa i jej "pierwsze" (tak naprawdę pierwszym był MakCziken w McDonalds, ale Szopa utrzymuje, że białka to ona tutaj nie jadła) mięsko w Indiach czyli sizzler.
Palmy.
Thali i sizzler.
"Naród ciebie potrzebuje - dołącz do indyjskich sił powietrznych."
Pan zamiata kupy wielbłąda - potem wrzuca się je do płóciennych worków.

piątek, 20 lipca 2012

Generał Mango kroi mango.

Jaipur zachwycił nas czystym dworcem i niezaśmieconymi ulicami (dobre wrażenie popsuło wejście do Różowego Miasta, gdzie schowały się wszystkie hinduskie straganiki, punkty z jedzeniem i sterty syfu).
Pierwszy raz jesteśmy zadowolone z hotelu i naszego pokoju: czystego, suchego, z oknem i balkonem, w spokojnej dzielnicy i z cichym wiatrakiem. A cena standardowa!

Zostawiłyśmy plecaki i ruszyłyśmy na podbój Pink City. Poniżej opis dnia wczorajszego i dzisiejszego, taki jaipurowy miks.

Maharadża Ram Singh wiosną 1876 roku zarządził generalne porządki i odświeżenie Dżajpuru z okazji wizyty Edwarda VII. Nakazał wymalować miasto na łososiowo-różowy kolor, a zwyczaj ten utrzymuje się do dziś - każdy właściciel posesji z fasadą od ulicy jest zobowiązany do uszanowania historycznego koloru, w przeciwnym razie grozi mu grzywna i obciążenie kosztami remontu, który przeprowadzają władze miejskie.

W środku Różowego Miasta mieści się kilka ciekawych budowli.
Najbardziej znanym zabytkiem jest Hawa Mahal - Pałac Wiatrów. Wybudowany jako schronienie dla żon i dam dworu maharadży Sawai Pratapa Singha, z ażurowymi murami, przez które kobiety oglądały festiwale, procesje, a na co dzień obserwowały życie toczące się na ulicy. W momencie budowy obowiązywał muzułmański obyczaj - zasada zasłony, purdah. Kobiety miały unikać męskiego wzroku, osłaniać twarz. Zwyczaj, mimo że nie wspomina o nim Koran i nie ma korzeni religijnych, przeniósł się na inne sfery życia, w tym na organizację domu. Płeć piękna miała wydzieloną dla własnego użytku część pomieszczeń, rodzaj babińca, w którym mogły czuć się swobodnie. Do dzisiaj w Radżastanie, zwłaszcza na wsiach i w małych miasteczkach, kobiety zasłaniają twarz kolorową chustą.

W City Palace Complex, który obejrzałyśmy, nadal mieszka maharadża! Najciekawszym eksponatem były, schowane w Holu Prywatnych Audiencji = Diwan-i-Khas (to tu maharadża w ważnych sprawach konsultował się ze swoimi ministrami), dwa wielkie srebrne naczynia (gangajali). Każde mierzy 1,6 m wysokości i waży 345 kg (są w Księdze Rekordów Guinessa - dwa największe przedmioty na świecie wykonane ze srebra). Onegdaj maharadża Madho Singh II przetransportował w nich wodę z Gangesu w trakcie podróży w 1902 roku do Anglii, na ceremonię koronacji Edwarda VII. Pobożny Hindus chciał pić tylko ją (fuj!).

W pobliżu Duwan-i-Khas mieści się piękny dziedziniec z czterema drzwiami reprezentującymi cztery pory roku - Brama Pawia to jesień, Brama Lotosu - lato, Brama Zielona - wiosna, Brama Różana - zima.

Dżantar Mantar to wg książkowego przewodnika "największe na świecie", a wg hinduskiego znawcy - "największe w Indiach" obserwatorium astronomiczne. "Dżantar" to instrument, a "mantar" to liczyć. Szprechający po angielsku Hindus objaśnił nam zastosowanie każdego z czternastu stojących w nim przyrządów. Przypominają one bardziej rzeźby czy też malutkie budowle, a służą do ustalania pozycji gwiazd, określania azymutu, dat zaćmienia Słońca i Księżyca, znaku zodiaku (dwójka Hindusów planująca małżeństwo sprawdza dla siebie horoskop i jeśli jest niekorzystny - nie dojdzie do ślubu) itp.
Spore wrażenie robi Samrat Jantar, wielki zegar słoneczny, który podaje lokalny czas z dokładnością do dwóch sekund.

Zdobycie Tygrysiego Fortu, leżącego na obrzeżach miasta, wiązało się ze sporym wysiłkiem fizycznym - 2 km stromo pod górę - ale było warto. Idealnie widać stamtąd Dżajpur, migoczący się niewielką jak na polskie standardy ilością świateł.
W nagrodę: drogie, ale chłodne piwo.

Lucyna i Pawia Brama.
Na tle Pałacu Wiatrów.
Z rączki w lustrze maharadży.
Obserwatorium astronomiczne.
Tak patrzyły na świat kobiety w Pałacu Wiatrów.
Pink City is pink.
Albert Hall, a w jego wnętrzu - muzeum sztuki indyjskiej z kolekcją dzieł zgromadzoną przez chirurga - Brytyjczyka.
Łososiowe czy różowe?
 Nasz pierwszy owocek - Małgo z banankiem na twarzy trzyma bananka; mamy fioła na punkcie czystości, co chwilę wycieramy dłonie mokrymi chusteczkami, dezynfekujemy płynem, jemy w "wypasionych" restauracjach (nasz najdroższy obiad: 54 zł za 3 osoby, na polskie warunki może niedużo za 3 dania i 3 napoje, ale jak na indyjskie standardy - drożyzna!), dzisiaj (piątek) zaszalałyśmy i skórkę banana oceniłyśmy na nieprzepuszczającą syfu oraz na taką, którą łatwo da się zdjąć bez skażenia wnętrza - podjęłyśmy wyzwanie Actimela i zaryzykowałyśmy konsumpcję.
Radżastański sposób na farbowanie chust - "tie & dye" ("zwiąż i ufarbuj"), który kojarzy mnie się z chlorowanymi koszulkami z naszego dzieciństwa.
Na tle jednej z bram prowadzących do Old City - różowej części Jaipuru.
Zielona Brama.
Ja z moim mango - szorowałyśmy je ostro w wodzie z kranu, potem płukałyśmy w wodzie butelkowanej, a następnie rozkroiłyśmy i ze smakiem zjadłyśmy; Małgo też chciała być na zdjęciu - widać jej palec. W gratisie - rzut oka na moją spaleniznę.
W tle, na górze - Tygrysi Fort, do którego się wdrapałyśmy.