środa, 8 sierpnia 2012

Say Shava Shava

Pierwsze primo - odpaliłam bloga na kompie i w końcu zdjęcia mają podpisy w takiej formie, w jakiej powinny mieć od początku, a której nie dało się zrealizować poprzez srajfonową aplikację Bloggera (i w tym momencie apel do pracowników Google (ROMEK!) o poprawienie tego bubla), zaś teksty są wyjustowane. Wszystko świeci i błyszczy, szkoda że dopiero teraz, gdy już nikt tego bloga nie odwiedzi.

Drugie primo - rzeczywiście, Polacy lubią narzekać. Około 20 na lotnisku w Delhi trafiłyśmy na parę rodaków, która zrobiła miejsce dla kaleki i od słowa do słowa przeszliśmy do wrażeń z indyjskich wojaży, co skończyło się na wymienianiu nieszczęść i podkreślaniu hinduskich wad. Jasne, śmiecą, kierowca jadąc przez Himalaje wypije soczek, a plastikową butelkę wyrzuci przez okno, bez zawahania. Jasne, kuchnie mają ostrą, dominuje ryż i ichniejszy chleb. Jasne, biały zostanie naciągnięty. Jasne, żebracy są na ulicach. Jasne, ich zabytki robią większe wrażenie z zewnątrz niż w środku. Jasne, oczywiście, para miała pecha, bo spędziła w Indiach dwa tygodnie, przy czym na początku przepłacili za wycieczkę, gdy zaczęło im się podobać (zszedł z nich szok kulturowy) to się rozchorowali na 6 dni, a na końcu ukradli im portfel (było w tym trochę ich winy, bo portfela nie nosi się w plecaku).
Ale! Dlaczego nikt nie wspomni o tej fascynującej odmienności, która według mnie nie powinna być postrzegana jako gorsza, a... właśnie inna? Dlaczego nikt nie podkreśli pogody, słońca, które świeci nieustannie (tegoroczny lipcowy monsun to lepsza pogoda niż u nas nad morzem)? Ludzie, którzy są ciebie ciekawi, którzy pomogą, zagadają, te krótkie relacje, które nawiązuje się podczas podróżowania, niby na chwilę, niby nic, a jednak intensywne i zapadające w pamięć (wspomnienie Słodkiego Wariata do tej pory rozmiękcza moje serce). To ich parcie, bycie "pushy" - by ciebie gdzieś zaciągnąć, pokazać sklep. Jeśli dobrze wszystko rozegrasz, to zyskasz ciekawą konwersację, która nie musi kończyć się zakupami. Zabawny jest fakt, że funkcjonują tam umowy werbalne, wiele rzeczy da się załatwić pokątnie, bez papierków, bez firm, zero oficjalnych czynności. Podchodzisz - mówisz - płacisz - masz. Wszystko, co tylko zechcesz.
Nie napiszę, że Indie to raj na ziemi i docelowy kraj, w którym chciałabym mieszkać, nie. Mają sporo minusów, ale nie rozumiem, dlaczego nie można o nich po prostu wspomnieć, zamiast na nich się skupiać. Tylko na nich.

Warszawa przywitała nas ewakuacją lotniska, gdyż ktoś zostawił swój bagaż bez nadzoru (lub beczkę, jak zrozumiała Małgo) dzięki czemu na dobrą godzinę zostałyśmy uwięzione na terminalu A razem z operatorem wózka Małgo, który uwielbiałby pracę na lotnisku, gdyby nie było na nim pasażerów. 

Mam dość narzekań!

Trzecie primo - Zatroskana Czytelniczka zaatakowała po raz drugi, twierdząc iż z przedostatniej notki wynika, że uciekłyśmy z hostelu nie płacąc, w dodatku wyzywając obsługę od frajerów. Czytelniczka nalega, by sprostować wpis i ustrzec się przed komentarzami pozostałych praworządnych Czytelników. 
Kochani! Jeśli którekolwiek z Was zrozumiało wpis tak, jak Zatroskana Czytelniczka - zapewniam: jesteście w błędzie. W hostelach często panuje zasada nieodwiedzania przez osoby z zewnątrz, a już na pewno za dodatkową osobę śpiącą w nocy (jaką była Kasia) należałoby dopłacić. Gdyby nie niesprawna szósta noga naszej kompanii (czyli Małgowa noga w gipsie), na pewno wybrałybyśmy się na miasto czy też może odwiedziły Kasię w jej mieszkaniu, by mieć potem co pisać na blogu. Niestety, brak szóstej nogi czynił naszą kompanię nieco mniej mobilną, dlatego zaprosiłyśmy Katarzynę do nas. Impreza tak się rozkręciła (czytaj: padłyśmy na twarz po 3 godzinach), że nie było opcji, by wracała do domu po nocy. Frajerstwo obsługi polega na tym, iż nie zorientowali się, że Małgo po południu została w pokoju (a my z Szopą zwiedzałyśmy Zoo i robiłyśmy zakupy), mimo okrzyków dochodzących z pokoju, jakie towarzyszyły nam przy wyjściu (Małgo została sam na sam z myszami), a następnie nie zwrócili uwagi, że wracają do pokoju trzy dziewczyny - mimo kamer wycelowanych w każdy kąt korytarza.

Czwarta sprawa - poprawiając notki i czytając je piąte przez dziesiąte, zauważyłam parę kwestii, które mogę teraz wyjaśnić lub rozszerzyć.

"Piszcząca pałka" jaką objeżdżały nas panie w metrze to oczywiście wykrywacz metalu.

Hindusi żują betel, jak słusznie zauważyła Magda D. Dziękuję!

Poleciłam Wam przeczytać historię jednego z siedmiu cudów świata, Taj Mahal, ale na zakończenie, coby nie forsować Was zbytnio, pozwolę ją sobie tutaj przytoczyć. Atrybutem tego mauzoleum ma być miłość i pasja, z powodu której Szahdżachan nakazał jego wzniesienie. Razem z Mumtaz Mahal, jego późniejszą żoną, poznali się (według jednej z wersji) na targu Mina Bazar, gdzie wstęp, poza wyjątkowymi okazjami, miały tylko kobiety. Mumtaz sprzedawała szlachetny kamień, który zafascynowany mężczyzna kupił, płacąc znacznie zawyżoną cenę. Niestety, po 18 latach małżeństwa, w wieku zaledwie 36 lat, kobieta zmarła przy porodzie 14 dziecka. Zrozpaczony Szahdżachan osiwiał podczas jednej nocy. Spełnił jedną z trzech obietnic danych żonie i zbudował budynek na jej cześć (pozostałe to: opieka nad dziećmi i brak powtórnego ożenku, co nie przeszkodziło mu zapewne w posiadaniu licznych kochanek i konkubin). Budowa Taj Mahal trwała około dwudziestu lat, a wykorzystano do niej najlepszy gatunkowo marmur z Radżastanu, jadeit i kryształ z Chin, turkus z Tybetu, lazuryt z Afganistanu, chryzolit z Egiptu, agat z Jemenu, szafiry ze Sri Lanki, ametyst z Persji, korale z Arabii, malachit z Rosji, kwarc z Himalajów, diamenty z południowych Indii, muszle i perły z Oceanu Indyjskiego. Dodatkowo państwowy skarbiec dostarczył 40 tysięcy sztab złota.
We wnętrzu znajdują się dokładne repliki grobów (cenotafy) Mumtaz Mahal i Szahdżachana (właściwe groby są w krypcie dwa metry pod ziemią). Na grobowcu kobiety widnieje inskrypcja: "Grób Arjuman Bano Begum zwanej Mumtaz Mahai, która zmarła w roku 1040 hidżry (1631 A.D.). Hurysy niebios przybyły, by ją powitać, a anioły w dzień jej śmierci powiedziały: "W Niebie zawsze będzie miejsce dla Mumtaz"".

Tym romantycznym akcentem ogłaszam zamknięcie bloga o moim miesięcznym pobycie w Indiach.

Do przeczytania następnym razem!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Baj, baj, India.

Na drugi pobyt w Delhi tym razem wybrałyśmy tybetańską dzielnicę Majnu Ka Tilla, licząc na przyjemniejszą okolicę niż Pahar Gandź, gdzie pomieszkiwałyśmy ostatnio.
Stolica przywitała nas duchotą i wilgocią, przez co jeszcze bardziej zatęskniłam za zielonym, luźnym Kaszmirem.

Z powodu sztywnej nogi musiałyśmy wybrać pokój na parterze i nie byłyśmy w nim jedynymi lokatorkami - malutkie myszki przeciskały się pomiędzy framugą a drzwiami, biegały po łazience, a jedna akrobatka wspinała się po szafie! Małgo pozostawiona na parę godzin sama w pokoju zrobiła z nimi porządek, a wszystkie ich "drzwi wejściowe" pozatykała workami.

W międzyczasie ja z Szopą odwiedziłam Zoo, które jest spore, zielone, przypomina park - ludzie mają w nim tyle przestrzeni, ile zwierzęta. Poza białym pawiem, trzema słoniami (słonie są super!) i dzioborożcem skaczącym po drążkach, nic mnie nie zachwyciło. Szopa piszczała od czasu do czasu, ale pomieszczenie dla gadów (szyba, beton, trochę piasku i zero różnorodności gatunkowej) również ją rozczarowało.

Chcąc wydać resztki naszych pieniędzy wybrałyśmy się rikszą na Main Bazaar do Pahar Gandź i znów dałyśmy nurka w zgiełk, gwar, upał, syf, pomiędzy trąbiące riksze, nagabujących sprzedawców, wróżbitów i żebraków. Czasem zakupowe decyzje należy podejmować od razu - później można już drugiej takiej rzeczy nie znaleźć lub stać się zbyt wybrednym: pod względem jakości i ceny. Z tego powodu wycieczka po pamiątki srogo nas wymęczyła i z ulgą wsiadłam do rikszy, by zgarnąć Kasię po drodze i zjeść obiad w zaciszu naszego pokoju już pozbawionego gryzoni.

Mimo kamer na korytarzach żadna z recepcjonistek - wieczorna i poranna - nie zorientowały się, że jedna osoba o kulach nie wyszła z pokoju, kolejna zdrowa weszła, rano się ewakuowała, a 3h później następne 3 osoby się wyprowadziły. Frajerzy!

Przed nami jeszcze ponad 12 godzin siedzenia na delhijskim lotnisku, któremu trudno zorganizować wózek dla naszej kuternogi. Na razie siedzimy, nic się nie dzieje, Szopa śpi, ja piszę, Małgo czyta.

A my widzimy się już w Polsce!

Trzy nogi, jedna pancerna.
Wózek obiecano nam dopiero przy odprawie, jednak Polak sobie poradzi .

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kontuzyjny rafting.

Po Śrinagarze przyszedł czas na Leh, górskie tybetańskie centrum, gdzie grozi choroba wysokościowa.
Miasto zlokalizowane jest na wysokości ponad 3 tys. metrów n.p.m. i po przybyciu należy przyzwyczaić się do niższego stężenia tlenu w powietrzu.
Wybraliśmy się tam z Belgami i taksówkarzem, który o głowę pobił poprzedniego. Mimo że moje zdrowie nie było w dobrej formie, doceniłam jego oszczędne trąbienie i opanowany styl jazdy. Dziewczyny znacznie bardziej przeżywały drogę, podobno była malownicza, pełna żołnierzy robiących fikołki (dla znawców: przewroty w przód), ale ja skupiłam się na opanowywaniu mdłości.

Indie to mieszanka - także i pod względem ludzkiej urody. Hindusi w Delhi, Agrze, Varanasi byli "hindusowaci" - zazwyczaj drobni, niżsi lub mojego wzrostu, ciemni, z brązowymi oczami. Inni są sikhowie - wysocy, postawni, z szerokimi barami i nosami, nabici i męscy.
Charakterystyczne dla kaszmirskiej urody są orle nosy, ciało nie za duże, a silne (nasz kierowca, ten od gromów w oczach i odbierania telefonów, mimo niezbyt rozbudowanych gabarytów, miał uścisk dłoni miażdżący kości).
W Ladakh (kraina przełęczy, "la-dags" to dosłownie "kraina górskich przełęczy"; to tu znajduje się Leh) ludzie mają tybetańskie rysy, mimo słońca chodzą w kufajkach, kamizelkach, puchowych kurtkach i bluzach.

Kilka godzin zmarnowanych na organizowanie dojazdu do Manali i zajęć na następny dzień wynagrodziłyśmy sobie gotowanymi na parze - z kurczakiem i kapustą, z ziemniakami i serem - oraz smażonymi - z warzywami - tybetańskimi pierożkami momo. Do tego herbata ze świeżej mięty i można było się szykować na poranną atrakcję. A był nią...

RAFTING! Na Zanskarze, 3 godziny, prawie 30 kilometrów, 8 osób na pontonie, w piance, kasku, kamizelce, z wiosłem w ręku, stojąc twarzą w twarz z żywiołem ocenianym na 3/3+. 6 dziewczyn, 2 niezsynchronizowanych facetów z przodu, jeden sternik z tyłu, pierwsza wielka fala i już ja, Małgo i Kasia lądujemy w wodzie. Mimo life line, której mamy się trzymać "w razie W", mimo nóg zablokowanych w środku, nie wygrałyśmy z siłą rzeki. Kasia ląduje pod pontonem, ja desperacko trzymam się sznura, Małgo noga wplątuje się w linę, a wszystko pośród kotłujących się fal.
Przeżycie niesamowite, zapewne było to małe piwko przy prawdziwym raftingu, ale nie zmniejsza to w żaden sposób mojego pozytywnego wrażenia.

Jedyny minus: skręcone kolano Małgo.
Próba dodzwonienia się do Polski, do Axy (ubezpieczyciel Euro 26), która nie potrafi porozumieć się ze szpitalem w Leh, wizyta w wojskowym ośrodku i DARMOWE badanie przez chirurga, a w gratisie gips. Wyobrażacie sobie, żeby na Weigla za friko założyli Hindusowi gips?! "Za darmo nawet ksiądz się nie modli."
Chirurg na ból przepisał ibuprom z paracetamolem, a na żołądek zniszczony po tej mieszance - ranitydynę, jednak zakupy w aptece ograniczyłyśmy do dwóch kul, dzięki którym Małgo stała się nieco bardziej mobilna. Mogłyśmy o 2 w nocy wyruszyć do Manali.
Miła pani z dzieckiem zgodziła się siedzieć w taksówce z przodu, my z Szopensem i Kasią zajęłyśmy środek, a Małgo rozłożyła swe kończyny na 3 miejscach z tyłu.

Pierwsza część podróży była piękna, szczególny klimat miał poranny przystanek około 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Góry, niebieskie niebo, słońce, wiatr, chłodek, szereg białych namiotów z plastikowymi, zmęczonymi życiem krzesełkami i stołami przed, gdzie możesz zamówić lekko przesolony omlet z ciapati, czaj lub mleko z kawą (bo tak mocną kawę się tu pija), gdzieniegdzie stoją zakurzone motocykle innych turystów. Kosmos, gwiazdy, odległe galaktyki!

Problemem okazała się druga połowa drogi, gdy przemierzaliśmy górskie zakręty. Zaczęło padać, pojawiła się mgła i chmury, a z drogi zrobiło się błoto. Widoczność na 0,5-1m przed maską umożliwiała mi jedynie dostrzeżenie przepaści za oknem. Wąska droga, na której do wyminięcia się potrzebne jest zatrzymanie, nasze auto i kolejne jedno za nami, z włączonymi światłami wymijania i klaksonem, by ktoś z naprzeciwka miał szansę nas zauważyć. Kierowca skupiony, wycierający gazetą zaparowaną przednią szybę. My skonfundowane: śmiać się, czy płakać? Każda pewnie myślała o czymś innym, mnie z myśli do podzielenia się przyszło do głowy, iż jeśli spadniemy, to wolałabym zginąć na miejscu, niż jeździć na wózku czy wegetować. Małgo rozważała, czy da radę rozwalić gips, by nie ściągnął jej na dno po wpadnięciu do rzeki.
W pewnym momencie stanęliśmy - niby lepiej, bo ryzyko stoczenia się w dół spadło, ale za to ktoś może w nas uderzyć. Czekamy na ciężarówkę z Manali, będzie za 1,5h, lepiej się za nią schować jadąc. Świetnie. Mleko, stoimy w mleku.
Kierowca drugiego auta podjął jednak wyzwanie Actimela i zdecydował się poprowadzić peleton. Jechanie za kimś daje złudne poczucie bezpieczeństwa - oni spadną jako pierwsi, my zahamujemy i będzie okej. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, jak mogłabym się poczuć i co myśleć po wypadku białej taksy przed nami. Jakby to było widzieć auto staczające się w dół na pewną śmierć?

W końcu zjeżdżamy z gór, jeszcze 50 km prostej trasy. Zadowolone dzwonimy do hosteli w Manali. Ceny satysfakcjonujące, widok na rzekę, łazienka, wiatrak. 15 km przed: nie dojedziemy dzisiaj. Idzie wielka fala, ludzie się ewakuują, droga jest zamknięta. "Zawsze coś, #%^*$£¥•". Kierowca wywozi nas wyżej, znajdujemy hotel, w którym oczywiście chcą zarobić na dostawieniu łóżka - nie dajemy się zrobić w jajo, wyrzucamy im, że nie ma światła (palą się świece) i siedząc nad kolejnym omletem tego dnia, zastanawiamy się, czy droga z Manali do Delhi, dokąd zamierzamy wyruszyć w sobotę popołudniu, będzie przejezdna.

Na razie jest, prujemy przez deszcz.

Chociaż żal i już tęsknię, to czas do domu.

Najwyższy czas do domu, zaczynają nam się podobać Hindusi!

Zberezeństwa na lekhijskiej uliczce.
Wracamy z raftingu, szukajcie granatowego pontonu - to nasz! Foto cyka Małgo, która z obolałym kolanem siedzi w aucie.
Słoneczny patrol w pełnej krasie przed raftingiem.
Leh - Mały Tybet.
Klimatyczne postoje po drodze.
Z  Kasią, w sandałach i japonkach, weszłyśmy na pięć tysi.

sobota, 4 sierpnia 2012

Słodki wariat ze Śrinagaru.

Pierwszy dzień w Śrinagarze, "największym klejnocie Kaszmiru", spędziłyśmy na odkrywaniu jego uroków.
Śrinagar to zagłębie muzułmanów - w celu zwiedzenia meczetów należy zaopatrzyć się w szale na głowę i najlepiej długie rękawki.
Pierwszy, zielony, był chyba najbardziej zdobionym budynkiem, którego wnętrze podejrzałyśmy przez okienko. W każdym meczecie znajduje się elektroniczny zegar z datą, godziną, a te bardziej wypasione informują nawet o wschodzie i zachodzie słońca. Kobiety nie powinny przebywać w jednym pomieszczeniu z mężczyznami i najczęściej mają wydzielone osobne miejsce do modlenia się i rozmyślań.

Do drugiego meczetu zaprowadził nas człowiek dnia, ba!, może nawet i wyjazdu. Zagadnęłyśmy go na ulicy prosząc o wskazanie drogi i spędził z nami mnóstwo czasu. Jak zobaczycie na zdjęciach, chłopak wygląda na znacznie starszego, a okazało się, że jest młodszy od nas. Zarost dodaje lat.
W drodze, na moście, strzelił nam długą gadkę o sytuacji w Kaszmirze (jak to pięknie ujęła Kasia na new-delhi-cious.blogspot.in - "niczym harwardzki wykładowca"). Stan ten był kiedyś niepodległy, a teraz biją się o niego Indie, Pakistan i kaszmirscy separatyści. Wspominałam, że nie ma tutaj zasięgu dla kart sim spoza Jammu i Kaszmiru - dodatkowo nie można też wysyłać smsów. Jedyne wiadomości tekstowe, jakie tu otrzymują, pochodzą od operatorów.

Sagit, bo tak miał na imię, po wstępie zarysowującym historię i trudności gospodarcze Kaszmiru, płynnie przeszedł do problemów natury osobistej. Wprowadziło nas to w małe zakłopotanie, zwłaszcza gdy przyznał się, że zalecono mu konsultację psychiatryczną, ale ostatecznie jest to osoba, którą najmilej wspominam i która rozmiękcza me serce.
Prawie 23-latek prowadził jakiś biznes z kolegą, branża telekomunikacyjna, ale mu nie wyszło, ma długi i rodzina go trochę obwinia. W życiu prywatnym także się mu nie wiedzie - dziewczyna, której nigdy nie dotknął, nawet w rękę, kazała mu iść do diabła, mimo że on robił dla niej wszystko: kupił jej kilka drogich telefonów, dał jej swoją kartę sim, z której nadal dzwoni na jego koszt, wstawał w nocy, gdy chlipiąc telefonowała i służył jej pomocą. Wszystkie te wyboje na jego życiowej drodze wpłynęły na jego samopoczucie - wpadł w depresję, bardzo schudł, przez kilka miesięcy do nikogo się nie odzywał, wstawał rano, brał ze sobą niewielką ilość jedzenia i szedł w nieznane, by siedzieć i rozmyślać. Również i tego dnia zamierzał posiedzieć na moście i kontemplować życie. Spotkanie z nami "pokrzyżowało mu plany" ale stwierdził, że to niesamowite, iż Bóg tak chciał.
Sagit był bardzo dzielny, gdyż obowiązuje Ramadan, co wiąże się z całkowitym zakazem jedzenia i picia aż do zachodu słońca. Mimo postu, wspinanie się w pełnym słońcu po schodach prowadzących do meczetu szło mu nieco lepiej niż nam.
Najbliższe 5-6 lat będzie trudne dla muzułmanów gdyż Ramadan przypada na miesiące ciepłe, kiedy dzień jest dłuższy, a temperatury wyższe. Cykl powtarza się co 35 lat.

Po zwiedzaniu wysadziłyśmy tego rozczulającego, świetnie mówiącego po angielsku, na oko: niegłupiego i dobrego człowieka (za szaty okrywające nasze ramiona w meczecie zapłacił za nas 10 rs i mimo usilnych nalegań nie chciał wziąć od nas pieniędzy - wiem, to grosze, ale i tak bardzo miły gest, zwłaszcza że tu nikt nam nic nie daje za darmo, wręcz okłamuje nas by ugrać coś dla siebie; stwierdził iż to dar "od brata dla sióstr") po drodze, poszłyśmy na obiad, a potem żeglowałyśmy przez godzinę śikarą po jeziorze Dal.

Wieczór spędziłyśmy na czilałtowaniu się na werandzie naszej łodzi - pogryzło nas multum komarów, ale wierzymy w Malarone i nasze szczęście do nieistnienia na tym obszarze dengi.

Drugi dzień w Śrinagarze obfitował w atrakcje. Kiedyś, jeszcze w Jodpurze, pod fortem z audioprzewodnikiem, zagadnął nas żywiołowy, zakręcony Belg, który podróżował z dziewczyną. Potem ta sama para zgarnęła po drodze z Jammu do Śrinagaru Kasię i uratowała ją od męki 11-godzinnej podróży z Hindusami śpiewającymi religijne pieśni. Spotkaliśmy się wszyscy na houseboat landlorda - nawet Indie są małe!

Wybraliśmy się w 6tkę do Gulmargu, miejscowości obok, gdzie każdy z nas dosiadł małego - choć silnego! - konia i "pogalopowaliśmy" na szczyt! Himalaje są piękne, a Szopa ze skaczącą fryzurą na koniu wygląda przecudnie, nie mogłam się powstrzymać od chichotu, gdy tylko słyszałam jej rozmowy ze zwierzęciem ("ty małpo, dlaczego mnie nie słuchasz?!").

Wbrew opiniom krążącym w moim domu wydaję się być bardzo miła i uśmiechnięta dla Hindusów, bo z wieloma łapię dziwny kontakt - tym razem "rozkochałam w sobie" właściciela mojego konia - wystarczyło go pogłaskać (zwierzę, nie właściciela) i już śmiał się do mnie wystawiając lekko brązowe zęby, asekurował mnie przez całą drogę w dół trzymając za łokieć, a na końcu dosiadł konia Szopy i we dwójkę, niczym maharadża i maharani, pogalopowaliśmy w stronę zachodzącego słońca...



Zmęczony latający dywan w Śrinagarze przycupnął na ulicy.
Zasłuchane na wykładzie naszego przewodnika-muzułmanina-doświadczonego-przez-życie, który na 22 lata nie wygląda. Z ciekawostek - trzy dni temu pierwszy raz przywdział jeansy.
"Galopujemy" pośród owiec.
Zdjęcie Kasi robiącej zdjęcie.
Zielony meczet.
Relaks na śikarze - nieco naciągany, bo sprzedawcy nigdzie nie dadzą spokoju i nawet na środku jeziora dopadną człowieka - przypłyną na łódce.
Widok na fragment Śrinagaru z mostu, to na nim zaczęła się nasza przygoda ze Słodkim Wariatem.
"Czy się stoi, czy się leży, to pięć złotych się należy". Meczet.
Jedno z ulubionych zdjęć Małgo - jedziemy do Gulmargu, las, droga, pustka, spokój i gdzieś tam, pośrodku niczego, na poboczu leży wyluzowany Hindus.
Konna ekipa: Małgo, Szopa, ja, Kasia, Ian i Line (Belgowie artyści).
Przed meczetem - ekipa zwiedzająca Stare Miasto. Musiałyśmy z dziewczynami przywdziać ichniejsze "koszule nocne", coby nie mierzić nikogo jędrnością naszych ciał i gładkością skóry (głównie ramion). Sagit nas za to przepraszał, ale przecież nie ma sprawy, to ich religia, my jesteśmy na nieswoim terenie i należy to uszanować.  
Sklep na łodzi.

poniedziałek, 30 lipca 2012

"Halo, halo, ee?"

Peep Peep Don't Sleep

If Married Divorce Speed

Don't Be Silly In The Hilly

Life Is Short Don't Make It Shorten

- takie znaki towarzyszyły nam podczas szalonej drogi z szalonym driverem taksą do Śrinagaru.
O 4:30 wylądowałyśmy w Jammu, prosto z dworca autobusowego, po wynegocjowaniu stawki, razem z dwójką Hiszpanów (doktorem fizyki Hesusem i jego "przyjaciółką" Marią) wsiadłyśmy do białego wozu by (na oko) spędzić 11 godzin na podróżowaniu górskimi serpentynami.
Szalona jazda z wyprzedzaniem na czwartego zmroziła nam lekko krew w żyłach, zwłaszcza gdy mijałyśmy gapiów przy miejscu, gdzie podobno samochód spadł do wąwozu.
Spokojnie, Rodzice i Rodzeństwo - nic nam nie jest.

Kierowca był krejzi, wielofunkcyjny, co chwilę odbierający telefony od dziewczyny (8 lat młodszej, a są ze sobą 5 lat - ona to dwudziestka, on lat 28; chce się z nią ożenić, ale ona mówi "nie", nie wiadomo dlaczego - pragnie poznać jego rodziców. Po zdaniu "my heart is hurting" zrobiło mnie się go żal) ale prowadził pewnie - jeździ tą trasą już 3 lata.

Jedynym problemem jest to, że w Dżammu i Kaszmirze należy włączyć roaming (lolek, to są ciągle Indie!) i nie możemy się przez to skontaktować z Kasią, która jedzie do nas z Delhi. Ostatnia nadzieja w punkcie kontroli obcokrajowców, który spisuje dane odwiedzających Kaszmir - pan z budki ma zadzwonić do naszego landlorda, gdy ktoś z Polski, płci żeńskiej, wjedzie do tego stanu.
Idziemy też profilaktycznie napisać do Kasi maila.

Oby udało się nam znaleźć!

Kaszmir rzeczywiście jest zielony, pola ryżu przecudownie falowały przed naszymi oczami pod wpływem powiewów wiatru, takie intensywnie green, soczyste, jak młoda trawa. Sporo tu drzew, rzeka, jezioro na którym mieszkamy w houseboat (łodzio-domu) - pokój w drewnie, do tego wspólne pomieszczenia do chill outowania, "weranda" z widokiem na wodę i luźny właściciel, którego stać na wynajmowanie mieszkania w Szwajcarii za 1200 € miesięcznie.
Czujemy się trochę jak na Mazurach, a podróż łódko-rikszą (śikharą) rozmiękczyła nasze serca wspomnieniem spływu.

Kaszmir podobno słynie z zielonego, if u know what i mean.

***

Ufff. Kasia jest z nami, a dziewczyny jadły mięso i rybę na obiad, więc są szczęśliwe.

Wiwat, Kaszmir!

Kaszmirskie widoki.
Zielono, rzeka - raj na Ziemi.
Szopa z fish and chips - szczęśliwa, bo na obiad jest też mięso.
Ja, Hesus, nasz kierowca, który rzucał gromy w odbiciu lusterka, Małgo, Maria, Szopa i kawałek pana obsługującego wodną taksówkę.
Szopa leje sobie czarną herbatę.
Jezioro Dal i houseboat na nim.
"Droga Małgorzato, czy reflektujesz na mleczko do herbaty?"

Pięć ka.

1,5 - godzinna podróż sleeperem (kuszetki bez klimy) okazała się ciekawym doświadczeniem. Wagony różnią się od klasy 3AC tylko poziomem czystości, grubością siedzisk i brakiem szyb (względne ochłodzenie zapewnia pęd pociągu i dwa wiatraki na suficie; "względne" bo powietrze w ruchu i tak było gorące). Siedziałyśmy na bocznej kuszetce, co dało nam możliwość obserwacji sześciu hinduskich kobiet w różnym wieku, które z rodziną w pozostałych przedziałach, jechały razem z nami do Amritsaru.
Dopiero dzięki nim zauważyłam, że Hinduski noszą komplety bransoletek - jeśli na jednej ręce znajduje się zestaw: biała, zielona, czerwona, niebieska bransoletka, to na drugiej ręce znajdziemy dokładnie taki sam układ kolorów.
Kolejny raz byłyśmy świadkami tutejszego umiłowania do życia w czystości - obsikany pampers został bez mrugnięcia okiem wyrzucony przez okno pociągu i zaległ gdzieś na zielonych polach Punjabu na miliony lat.
Tuż przed stacją każda z kobiet rozpuściła swoje upięte w kok bądź zaplecione w warkocz włosy i przystąpiła do ich rozczesywania. Przeglądając się w lusterku poprawiły kropki na czole i domalowały czerwone kreski w okolicy przedziałków. Podkreśliły też czerwień swych ust pomadkami.
Starsze dziecko zostało obmyte mokrą szmatką, potem obficie obsypane talkiem (czyżby to był sekret mniejszego pocenia się Hindusów?) i przebrane w czyste ubrania.

Amritsar - święte miasto sikhów. Nazwa miasta wywodzi się od jeziora - Amrit Sarovar (Jezioro Nieśmiertelności, dosłownie: święty staw nektaru).

Sikhizm to religia założona przez Guru Nanak, który w wieku 30 lat doznał objawienia i pod jego wpływem zaczął nauczać bezwzględnego monoteizmu, wierzył w powtarzający się cykl urodzin, życia i śmierci, prawo sumy uczynków, odrzucał za to system kast. Jego powiedzenie brzmi: "Nie ma hinduisty, nie ma muzułmanina" - pełen ekumenizm. Fakt, że Bóg jest jeden, w dodatku pozbawiony gniewu, strachu, nienawiści, istniejący ponad czasem, życiem i śmiercią, brak systemu kastowego (każdy równy w oczach Boga) ma wpływ na to, jacy są sikhowie. Nie piją alkoholu, nie palą tytoniu (nie mogą ich też sprzedawać), dzień wypełniają uczciwą pracą (a zaczynają go kąpielą), zabronione jest utrzymywanie się z jałmużny. Nasze doświadczenie z sikhem prowadzącym kafejkę internetową potwierdza teorię, że są to porządni ludzie - po 10 minutach od włączenia komputera w mieście wysiadł prąd; sikh nie wziął od nas pieniędzy.
Od innych religii sikhów odróżnia pięć atrybutów - Pięć Ka: długie włosy /kes/ (nigdy nie ścinane, noszone pod turbanem, a oglądać je może tylko żona), grzebień /kangha/, sztylet /kirpan/, krótkie spodenki /kaćh/ i stalową bransoletkę /kara/.
Nie widziałam jeszcze sikha w krótkich spodniach, podobno razem ze sztyletem należą teraz do "gadżetów" strażników wiary, tzw. Świętych Wojowników, dla których charakterystyczny jest granatowy kolor turbanu.
Uroda sikhów różni się od hinduskiej: nie są mali, a dobrze zbudowani, mają duże głowy z szerokimi nosami, często brodę, a turban, mimo świadomości, co jest pod nim, dodaje im męskości. Piękni!

Najważniejsze miejsce kultu sikhów to Złota Świątynia, która wznosi się pośrodku Jeziora Nieśmiertelności. Kopuła w kształcie odwróconego kwiata lotosu została wykonana według niektórych z 750 kg złotego kruszcu (bardziej prawdopodobna wersja to 100 kg). Na parterze, na ołtarzu z baldachimem, leży święta księga sikhów - Guru Granth Sahib, obok trzyosobowy zespół na bębenkach i czymś w stylu harmonii wygrywa i wyśpiewuje modlitewne pieśni. Na pierwszym piętrze znajduje się galeria, gdzie sikhowie mogą odpocząć i się modlić.
Na zewnątrz świątyni wielu sikhów kąpie się w jeziorze, widok jest niesamowity - starsze, opalone dziadki w majtaskach i turbanach, z siwymi brodami schodzą do wody trzymając się łańcucha, by zapobiec upadkowi, i zanurzają swe ciało w - ciepłej zapewne - cieczy.
To najlepsze Złota Świątynia, jaką widziałyśmy do tej pory.

Miasto Amritsar znajduje się 30 km od Attari - miasteczka na granicy indyjsko-pakistańskiej. O 18:30 uczestniczyłyśmy w ceremonii zamykania granicy, która była niesamowitym spektaklem. Trybuny po "naszej" stronie - zapełnione po brzegi, w Wahag, po stronie pakistańskiej - kilkadziesiąt osób. Impreza ma swojego wodzireja - Hindusa w białym dresie, z flagą Indii na plecach, który zagrzewa do okrzyków (obydwa kraje przekrzykują się między sobą) i po kolei realizuje kolejne elementy ceremonii.
Początek to bieganie z flagami - ludzie ustawiają się w kolejce i dwójkami, trójkami, z flagą w dłoniach biegną ku granicy i z powrotem. Biega każdy: dzieci, babcie, a nawet 3 Amerykanki.
Każdy bieg nagradzany jest okrzykami widowni.
Potem czas na tańce: w rytm zawodzącej, hinduskiej muzyki (był nawet przebój ze Slumdoga!) dziewczęta wywijają kończynami.
Po części "zabawowej" rozpoczyna się ta oficjalna - żołnierze w czerwonych piuropuszach na głowie wyją jak najdłużej do mikrofonu, po czym dumnie, zdecydowanie maszerują ku bramie i podają sobie rękę z Pakistańczykami. Wyglądają jak napiszone koguty, a ich niesamowita zdolność do wyyyysokiego podnoszenia nóg podczas marszu bardzo nas zachwyciła.
Ceremonia kończy się opuszczeniem flag i zamknięciem bramy.

W drodze do Attari, w "taksie" poznałyśmy młode małżeństwo, które spędzało tu swój miesiąc miodowy. Ciekawostka: hinduska kobieta po ślubie porzuca pracę i zostaje kurą domową.


Dwie babcie biegną z flagą Indii.
 Nasza taksówkowa wyprawa do Attari po drodze miała dwa przystanki - na dwie świątynie. Jedna, zwana mniejszą Golden Temple, poza uroczym panem od butów, nie miała w sobie nic zachwycającego, za to druga, zbudowana niczym labirynt Mata Temple (Świątynia Mata), przygniotła nas swoją cukierkowatością. Czci się w nim świętą (chyba jeszcze żyjącą) Lal Devi, a przyjeżdżają tu głównie kobiety pragnące mieć dzieci lub te, które chcą za swoje pociechy podziękować. Tu - ja z jedną z wielu różowawych figur z tej świątyni.
Szopens i Małgo w Mata Temple.
Golden Temple w pełnej krasie.
Jak wyżej + dwójka sikhów. Ten w koszuli w paski był bardzo pomocny - pokazał nam, gdzie zostawić buty, na migi wyjaśnił, iż należy okryć głowę, a stopy opłukać przed wejściem do świątyni.
Pan z szatni, w której przechowuje się buty, bardzo chciał mieć ze mną zdjęcie (zrobione oczywiście moim aparatem). Zatem ma. Patrzcie i podziwiajcie!
Ja na tle Złotej Świątyni.
Szalone koguty - żołnierze na ceremonii zamknięcia bramy. 
Starszy sikh po kąpieli w Jeziorze Nieśmiertelności.

Sati czyli "nie do wiary, że tak bardzo płonę".

Ostatniego dnia w Jaipurze Szopa zaliczyła w końcu katolicką mszę, a mnie z Małgo skusił szatan i pojechałyśmy do centrum zobaczyć festiwal - przemarsz kolorowych słoni, wielbłądów ze strzelbami, orkiestr dętych i Hindusów na szczudłach.
Wbić się pomiędzy śniadych mężczyzn nie jest łatwo, a tym bardziej przyjemnie - temperatura od razu skacze z 40 do 80 stopnii.
Na szczęście zaczął wiać wiatr, ochłodziło się i spadł ciepły, letni deszcz, jak z reklamy kremu znanej marki. Cudowna chwila, podczas której dało się oddychać, trwała 10 minut.
Resztę wieczoru spędziłyśmy w klimatyzowanym Maku, gdzie jeden z pracowników przez bite 5 godzin stał w toalecie, udawał że sprząta, rozmawiał przez telefon lub skinięciem głowy dawał znak, że dana kabina jest wolna. Jego obecność skutecznie wiązała nasze pęcherze w ciasny supeł - cienkie drzwi nie dawały poczucia intymności.

Noc - autobus do Jodhpuru. 6 godzin snu w zimnej klimie to zdecydowanie za mało i ciężko nam było wyrwać się rano z objęć Morfeusza. A co tam, to wakacje, można szaleć.
I zaszalałyśmy - w sklepie z przyprawami. Sprzedawcy tutaj przyjmują jedną z dwóch rodzajów taktyk - albo wsiądą na ciebie, przykleją się jak rzep do psiego ogona i będą nawijać o sklepie, "o, to zaraz za rogiem, na tym hinduskim bazarze, a nie na tym dla turystów, chodź, chociaż zobacz, niedrogo, alladynki za XY rupii, a jedwabne szale ręcznie wyszywane za XZ rupii, nie musisz kupować, just look, a skąd jesteś, o, Polska, Łarsał, znam, piękny kraj, piękni ludzie, ale zapamiętaj mnie i jak będziesz wracała, to wstąp, wstąpisz, prawda, remember, tu jest tanio jak borsz", ciągnąć się za tobą przez całą ulicę (jeden sprzedawca w Varanasi miał niespotykany dar do wyszukiwania Rudej w tłumie i przez trzy dni codziennie (!!) nas zaczepiał, wyhaczył nawet w zamkniętym sklepie i czekał aż wyjdziemy, by przypomnieć nam, iż dwa dni temu powiedziałyśmy: "może jutro", a jutro minęło i co?!), nie zrażają się milczeniem ani nie reagują na "no, thank you"; lub też nie są nachalni, a starają się zbudować z tobą "relację" - poczęstują czajem, przyniosą herbatniki lub samosę (rożek wypełniony ziemniakami i innymi warzywami, ostry jak cholera, wprost z ulicznego barku naprzeciwko, dostarczony w rękach, a potem podzielony na gazecie, "jedzcie, jedzcie, takie dobre, za ostre? Zjesz, czy zjeść za ciebie?"), pokażą godną uwagi restaurację, podpowiedzą jak wrócić do hotelu, co zwiedzić, zapytają, czy Szopa ma chłopaka i zaoferują za nią 4 słonie, "chodzi o zarobek, ale też o przyjaźń, a za jakością idzie cena, a może jutro pójdziemy na lody, słuchaj, na rogu jest sklep mojego brata, ja to przy nim jestem mała ryba, chodźcie, to po drodze, zobaczycie co ma, najstarszy sklep na bazarze" (pokazywali nam foty z Richardem Gerem, który podobno stwierdził, iż taniej jest przylecieć do Indii i kupić szaliczek na bazarze, niż zapłacić za taki sam w USA, co zresztą zrobił jakiś czas wcześniej /szaliczek był droższy, bo miał już na sobie label, przypisaną markę/, był tam też Sting i kochanica księcia Karola - siedziała na plastikowym, ogrodowym krzesełku, a Hindus na klęczkach rozpościerał przed nią płachty kaszmiru; szyją podobno dla Armaniego, Versace i innych projektantów) i tak niby przypadkiem, niepostrzeżenie wpadasz w ich sidła.

Przewodniki mają rację - słodycze tutaj to cukier wymieszany z tłuszczem i mlekiem. Załatwiając bilet do Amritsaru na dworcu wstąpiłyśmy do cukierni (pierwszej, która nie była siedliskiem much i wyglądała porządnie) i kupiłyśmy 3 rodzaje słodyczy: jedną watowatą chałwę w formie niedużego kwadracika obsypanego pistacjami, watowata bo włóknista, a nie taka gładko zmielona jak w Polsce, jedną kulkę o smaku orzechowym i konsystencji polskiej chałwy i jedną najbardziej znaną słodycz, która była usmażonym cukrem - dżelabi czyli kruche ciastka.
Wszystko tutaj jest albo słodkie, albo ostre. Sok z mango w plastikowej butelce o pojemności 1l możemy rozwodnić 1l wody i nadal jest dobry, smaczny i ciągle słodki. Mirinda i Fanta są skoncentrowane, dopiero dolanie do nich H2O nadaje im polski kolor. Kawa z mlekiem trąci dwiema łyżeczkami cukru. Nawet niektóre rodzaje wody mineralnej słodko smakują.

Jodhpur to najmniejsza metropolia (jedynie 1 milion i 7 tysięcy mieszkańców), jaką do tej pory odwiedziłyśmy. Podobnie jak Jaipur ma swoje Stare Miasto, jednak nie różowe, a niebieskie, co najlepiej widać z fortu Mehrangarh. Na taki kolor malowali kiedyś swoje domy bramini - kapłani. Obecnie w niebieskim domu może mieszkać każdy. O kolorze decydują aspekty praktyczne: przeciwdziałanie szkodnikom (termitom) i dłuższe trzymanie chłodu (podobno).

Fort Mehrangarh jest najpiękniejszą i najlepiej zachowaną fortecą w Radżastanie. Zbudowany został na masywnej, wysokiej na 125 metrów, skale. Zwiedza się go samodzielnie, z audioguidem wliczonym w cenę biletu. Przewodnik jest bardzo interesujący, ma 33 podstawowych stacji i kilka dodatkowych nagrań - wspomnienia maharani, wypowiedzi maharadży o jego roli w dzisiejszych czasach, informacje o tym, jak doszło do udostępnienie fortu zwiedzającym, wstawki o opium.
Ciekawym "eksponatem" w forcie są odbicia kilkunastu kobiecych dłoni zlokalizowane przy szóstej - z siedmiu wiodących do budynku - bram: Bramie Żelaznej. Jest to pamiątka po SATI z 1843 roku - na stosie, w obronie honoru swojego męża, dobrowolnie spłonęły żony maharadży Man Sinhga.
SATI to w sanskrycie "dobra żona".

"Nazwa rytuału wiąże się z historią Sati, żony boga Śiwy, która z rozpaczy po tym, jak jej ojciec, Dajsza, obrażony na swojego zięcia, nie zaprosił go na ważną ceremonię ofiarną, w której uczestniczyli wszyscy bogowie, rzuciła się w płonący stos. Odtąd ów hinduski zwyczaj rytualnego samospalenia wdowy na stosie wraz ze zwłokami męża nazywa się SATI. Odciśnięte na bramach miejskich i murach fortów dłonie, symbolizujące dokonanie sati, do dziś budzą wielki respekt, nie tylko wśród radżastańskich kobiet. W Dźhundźhunu w regionie Szekhawati znajduje się świątynia Rani Sati , upamiętniająca sati z 1595 r. Kult Sati Mata jest niezwykle popularny i obejmuje całe Indie. Świątynia Rani Sati przyciąga rokrocznie tysiące pielgrzymów, składających tu pokaźne datki, co czyni z tego miejsca jedną z najbogatszych świątyń w całych Indiach. Anglicy zakazali praktyki sati w 1829 roku, a ostatnie królewskie sati miało miejsce w 1842 r. Jednak nie tak dawno, w roku 1987, w wiosce Deolara we wschodnim Radżastanie odbył się taki rytuał, który do dziś dnia pozostał niewyjaśniony i budzi wiele kontrowersji. Nie było bowiem do końca jasne, czy młodziutka wdowa Roop Kanwar sama weszła w płonący stos, czy też pomogły jej w tym odurzające środki na bazie opium, podane przez rodzinę męża."

** cytat pochodzi z przewodnika "Indie Północne. Nepal i Goa" wydawnictwa Bezdroża **

W tej chwili jesteśmy w trakcie podróży z Jodhpuru do Amritsaru, to nasze drugie i najdłuższe doświadczenie z pociągiem klasy 3AC. Jodhpur - Jalandhar, 806 km, Adi Jat EXPRESS, a czas podróży to 16h (20:15 - 12:45). Potem o 15:05 z Jalandharu klasa sleeper (dziewięć kuszetek w przedziale bez klimatyzacji) i o 16:30 Amritsar wita!


Przed każdym świętym miejscem należy ściągnąć buty. Tutaj ja z miną, która towarzyszy mi na stałe w Indiach, gdyż słońce świeci nieustannie (niby monsun, a pada mniej niż w Polsce), a ja ciągle nie dorobiłam się okularów przeciwsłonecznych.
Słonie na paradzie, a wszędzie tłumy. 
"Górniczo-hutnicza orkiestra dęta robi nam pa-para-ra" na paradzie w Jaipurze.
Różowe niebo w Niebieskim Mieście (Jodhpurze) - ten budynek to restauracja Nirvana polecana przez sprzedawcę przypraw (nie byłyśmy).
Watowata chałwa z pistacjami i orzechowa kulka.
Clock Tower w Jodhpurze - taki ich Big Ben, a dla nas świetny punkt orientacyjny.
Szopa ze swoim chłopakiem - sprzedawcą przypraw, który zachwycony jej urodą oferował w zamian za nią 4 słonie (zgodziłam się, czekam na przesyłkę); tak przejął się zdjęciem, że za filarem przylizywał włosy i obciągał koszulkę. Gdy spotkałyśmy go następnego dnia, wyznał że nie mógł zasnąć z wrażenia.
Pan na szczudłach na paradzie.
Budynki w Jodhpurze są nie tylko niebieskie - to miasto miało wiele uroczych, wąskich, kolorowych uliczek.
Szopa z dżelabi.
Dworzec w Jodhpurze - z jednej strony żebraczka z małym dzieckiem w samej koszulce, z drugiej: tęga matrona - Hinduska w złotym sari. Incredible India, bogactwo miesza się z biedotą.
Pociąg klasy sleeper, otwarte okna, kraty; przed chwilą brudny chłopiec na kolanach ogarnął szmatą podłogę (czytaj: machnął nią z prawa na lewo) i zatrzymał się w oczekiwaniu na drobniaki.
Szopa - "germański ekhem oprawca", za maharadżą na koniu najeżdża na fort Mehrangarh.
Grobowiec maharadży - audioguide określił marmur, z którego jest zbudowany, jako "tak idealny, że aż prawie przezroczysty".