czwartek, 12 lipca 2012

India is like an ice-cream - lick it and enjoy before it melts.

Samolot mimo godzinnego opóźnienia wylądował punktualnie. Podejście Szopy do kontuaru w celu kontroli wizy i paszportu wywołało entuzjazm u urzędników, a jeden z nich na koniec stwierdził, że "being with you makes me very happy". Ach, polskie dziewczyny piękne jak maliny! Zapewnione o tym, że pokochamy Indie, ruszyłyśmy ku wyjściu i napotkałyśmy Hindusa z pięknym napisem "Bandyk Malgorzata".

Opuszczenie murów lotniska to jak zanurzenie się w ciepłej, gęstej zupie. To jak kąpiel w krochmalu. Duchota, wilgoć i ten dziwny, wszędzie obecny zapach. Czy to ich skóra, przyprawy używane w licznych ulicznych straganach?

Namaskar Hotel polecany przez Lonely Planet, w moim przewodniku określony jako "ascetyczny" okazał się nie mieć drzwi, a rano skuli nam kawałek schodów. Rzeczywiście, pokój skromny, mimo obecności dwóch łazienek (z wiadrem i kubkiem, papieru brak [Tato!]). Do snu utulił nas szum dwóch wiatraków.

Rano zmieniłyśmy lokum (standard podobny, choć na pierwszy rzut oka wydawał się lepszy - koc w kwiaty na łóżku, drewniane obicie na ścianach i nieco większa łazienka to tylko kamuflaż).
Dzielnica Pahar Gandz, w ktorej mieszkamy, ma wiele zakamarków, ulice są wąskie i z każdej strony trąbi Hindus jadący na skuterze.

Na ulicy Main Bazaar zostałyśmy sprytnie złowione przez biuro turystyczne: "O, jesteście z Polski, pomóźcie mi coś przetłumaczyć". Okazało się, że Hindus chce byśmy przeczytały mu wpisy od wdzięczych Polaków, którym organizował wycieczki. Pod pretekstem tłumaczenia zdobywał tylko nasze zaufanie. Za 465 dolców proponował podróż do Waranasi, a potem szlajanie się po Radżastanie samochodem z kierowcą. Shafi - właściciel - pięknie mówi po angielsku, jest dowcipy (pytał, czy jesteśmy tylko przyjaciółkami, czy też dzieje się między nami małe "hanky - panky" i czy Szopens jest naszym "cheese in sandwich". Zainteresowanym odpowiem: NIE, choć bardzo się kochamy ;>), zasypuje zdjęciami i nawet przyznał się, że jego celem jest zarobienie na nas, potem dopiero nasza satysfakcja i na końcu zostanie przyjaciółmi. Nie ukrywam, klawa oferta, zwłaszcza że nic nas wtedy nie obchodzi, żaden bilet, hostel i jakiekolwiek załatwianie. Ale czy nas nie oszuka? Czy to jest sposób na Indie?

Skorzystałyśmy z metra, gdzie - jak wszędzie, przy wejściu do parku też - stoi bramka, bacznie oglądają plecaki, a nawet przejeżdżają po ciele tą specjalną brzęczącą pałką. Metro jak metro, podobne do warszawskiego, z tym że pierwszy wagon jest tylko dla kobiet, a bilet ma formę żetonu (jeden przystanek: 8 rupii, czyli nieco ponad 6 groszy).
Ten przystanek dzielił nas od wielkiego (3 koła o wspólnym środku) ronda Connaught Place. W jego środku znajduje się Central Park, gdzie schroniłyśmy się w cieniu drzewek. Nie ukrywam, biali przyciągają wzrok tubylców. Nie chodzi nawet o urodę (której wszak nie jesteśmy pozbawione, helooou ;)), a o odmienności morfologiczne, które zadziwiają. Kiedy Małgo z Szopą urządzały sobie przechadzkę alejkami, a ja pod pretekstem pilnowania bagaży sklecałam początek tej notki, podeszły do mnie dwie Hinduski, którym brak znajomości angielskiego nie przeszkodził w przykucnięciu koło mnie i patrzeniu się prosto w oczy. Dwa pełne zdania, które wypowiedziały to: "Hello, how are you?" i "What's your favourite colour?" :) (Dla zainteresowanych: zielony ;)) Potem trochę na migi, półsłówkami dowiedziałam się, że mam fajny kolor oczu, którego u nich nie ma (niebieski), że jedna z nich lubi fiolet, a drugi zielony i czerwony (co widać było po ich ubiorze) i próbowałam co nieco opowiedzieć o sobie, ale dziewczyny usilnie zagadywały mnie w hindi. Większość czasu spędziłyśmy na cichym podziwianiu naszych odmienności :)

Potem dogadałyśmy się z Kasią (polecam jej bloga, www.new-delhi-cious.blogspot.com) i zaczęłyśmy rundkę wokół koła (okręgu? :D Wybaczcie, nie wiem w tej chwili!) o najwęższej średnicy w poszukiwaniu Maka (tak, McDonald's też się tu pasie). Mają w nim McSpicy Chicken, zimną kawę (słodką jak cholera, podobnie jak sok z liczi i sok z guawy - pyszne, owocowe, ale aż zęby cierpną od nadmiaru cukru), frytki, do których dodają woreczek by je "szejknąć" z mieszanką ostrych przypraw oraz niedziałające wifi (dlatego ta notka opisuje wtorek, a wklejona zostanie w terminie "nie-wiem-kiedy").
Kasia podbudowała nasz nieco oklapnięty nastrój (lekki szok kulturowy zrobił swoje) i jutro jedziemy zwiedzić New Delhi oraz zakupić bilet do Agry.
Zahaczyłyśmy o restauracje ("-e" bo mijałyśmy kilka, weszłyśmy do dwóch, w jednej nie mieli kawy, a w drugiej skusiło nas piwo) - alkohol jest tu dość drogi, browarek za ok. 9 zł (komentarz Szopy: "drożej niż w Warszawce" ;))
Kasia radzi sobie tutaj świetnie i znowu okazało się, że świat jest mały i mimo dość dalekich koneksji, które doprowadziły do naszego spotkania, mamy wspólnych znajomych. Dzięki jej uprzejmości przejechałyśmy się motorikszą i teraz po kolei spłukujemy z siebie lepki pył i idziemy spać, by mieć siły zmierzyć się z jutrem!

Środa. Miałyśmy wstać najpóźniej o 9, ale dałam nam pospać i chyba dobrze wyszło. Po wielkich przeprawach z pewnym siebie motorikszarzem (uparcie twierdził, że z Kashmir Gate nie jeżdżą autobusy do Agry i miał rację, ale po drodze podrzucił nas do dwóch biur podróży, gdzie za wycieczkę do Agry życzą sobie jak za zboże, biorąc pod uwagę fakt, że ostatecznie dojechałyśmy na odpowiednią bus station /syf, brud i ubóstwo, Hindusi siedzący na ziemi, blokujący dojście do oblepionej kartonami budki sprzedającej bilety, w której koleś - wbrew pozorom! - ma komputer i drukarkę/ i kupiłyśmy je za 354 rs/pp (100 rs = ok. 6 zł)) nabrałyśmy pewności siebie i każda kolejna przejażdżka wiązała się z ostrym targowaniem przed.

Zwiedziłyśmy też trochę Delhi: Red Fort, który nadal robi wrażnie - wielki, czerwony bastion, India Gate, przeszłyśmy się wypasioną ulicą prowadzącą pod parlament.
To całe sightseeing wiązało się z milionem zdjęć jakie strzelali sobie z nami Hindusi. Tak, tak, dobrze czytacie. Szopa - wiadomo, atrakcja, ale i my nie jesteśmy gorsze. Zdjęcia z każdym, robione telefonami, aparatami, smartfonami, z dziećmi, z chłopakami, z każdym osobno, w grupie i do tego kolejne, które strzelali Hindusi przechodzący koło nas, spod łokcia, z przyczajki, bez skrępowania.

7up ma tutaj 10% cukru! Czyli w 100 ml - 10g!

Jutro Agra i słynne Tadź Mahal.

Czwartek. Tak, zdecydowanie dobrze trafiłyśmy z autobusem (Kasia nam podpowiedziała, by pytać o Volvo) - właśnie pocinamy do Agry, klima, obok mnie młoda Hinduska z laptopem HP pisze wiadomość na fejsie.

Od razu po przyjściu na "peron" widać było, że wszystko w porządku - ludzie czekający z nami byli eleganccy, w makeupie, w europejskich ciuchac lub ładnych sari. Tutaj biedota miesza się z bogatymi. Wszyscy żyją razem.
Podobnie jest na ulicy - piesi z rowerami, rikszami, motorikszami, autami, autobusami i ciężarówkami, każdy się pcha, każdy chce szybciej, każdy trąbi miliony razy, agresywnie, bez przerwy. Wczoraj ostro otrąbiła nas policja, grzecznie zeszłyśmy z drogi i minęły nas rozbawione, śmiejące się twarze policjantów.

Zwiedziłyśmy Taj Mahal, rzeczywiście robi wrażenie. Wejście 750 rupii/pp! Ale w tej cenie niezbędne ochraniacze na obuwie, woda i szatnia. Nie można wnosić papierosów i gumy do żucia - pani ochroniarz grzecznie wypytuje o te groźne przedmioty przed wejściem. Oczywiście nie obyło się bez miliona zdjęć z nami, a najsłodsze były Hinduski w sari, które chciały sobie z nami zrobić foto nie posiadając aparatu :))

Dzisiaj też po raz pierwszy postanowiłyśmy spróbować hinduskiego jedzenia. Restauracja Dasaprakash wydała się nam godna by rozpocząć w niej kulinarne eksperymenty. Zamówiłyśmy 3 różne thali, czyli podane na srebrnej tacy puti i chapatis (chleb) oraz przeróżne dishes w srebrnych miseczkach: chutney, pickles, ryż, coś pomidorowego, dhul, jogurt, wszystko ostre (choć i tak podano nam łagodnie przyprawione). Do tego miseczka z czymś słodkim i dla każdej lassi do picia: mango, banan i zwykłe - sweet.
Ciekawe, co na to nasze przewody pokarmowe? ;)


Ja w różowej sukience z Szopą pod India Gate (Brama Indii postawiona w hołdzie indyjskim żołnierzom, inspirowana Łukiem Triumfalnym, posiada inskrypcję: “To the dead of the Indian armies who fell honoured in France and Flanders Mesopotamia and Persia East Africa Gallipoli and elsewhere in the near and the far-east and in sacred memory also of those whose names are recorded and who fell in India or the north-west frontier and during the Third Afghan War”) w New Delhi.
Nasze pierwsze thali.
Ja z Hinduskami, które prosiły o zdjęcie nie mając aparatu.
Rządowe samochody.
Ochraniacze na buty w Taj Mahal.
Widok jak z pocztówki.
Pierwsza próba hinduskiego jedzenia - puti, rodzaj hinduskiego chleba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz