środa, 18 lipca 2012

Przemów, Śiwo! Bolbam!

Podróż do Varanasi była długa, z przesiadką w Lucknow i odkryciem, że luk bagażowy w klimatyzowanym Volvo przecieka i nasze plecaki są "wilgotne".

Najświętsze miasto (Varanasi) przywitało nas brakiem miejsc w hotelach oraz zawrotnymi cenami za te, które były wolne (1600 rs?!). Rikszarz przewiózł nas przez kawał miasta, zanim w ramach oszczędności zdecydowałyśmy się na zawilgotniały pokój bez śladu wieszaczka w łazience.
Prysznic, rozwieszanie rzeczy, 3h drzemki i szybka przebieżka na dworzec w celu rezerwacji biletów do Jaipuru.

Lipiec to święty miesiąc, a najlepszym miejscem do świętowania jest Varanasi. To epicentrum hinduskiej duchowości. Nie przeszkadza syf, przeludnienie, fakt że wody Gangesu nie należą do najczystszych. Dla nich ważna jest rzeka u stóp i mury miasta - które według legendy leżą na trójzębie Śiwy - za plecami.

Poniedziałek to święto Śiwy, jednego z trzech najważniejszych bóstw hinduizmu (Wisznu, Iśwara, Śiwa), co widać już po pierwszym spojrzeniu na ulice. Tłumy, tłumy mężczyzn, chłopców w pomarańczowych strojach (ulubiony kolor Śiwy), ze stopami zafarbowanymi henną, z kijami ozdobionymi trójzębami (atrybut Śiwy, symbol trzech podstawowych elementów świata i trzech działań: stwarzania, podtrzymywania, niszczenia), wężami, kwiatami, ze zbiorniczkami na świętą wodę z Gangesu. Wszyscy krzyczą "BOLBAM" czyli (podobno) "przemów, Śiwo!".

Wzdłuż lewego brzegu Gangesu, na odcinku prawie 5 km ciągną się ghaty - kamienne schody, prowadzące w stronę rzeki. Podczas spaceru ghatem Dasaswamedh zauważyłyśmy kościół, który wyglądał na chrześcijański. Niedziela - dzień święty, więc grzecznie podążyłyśmy za Szopą na nabożeństwo. Trwało ono ok. 3h - kościelny zgodził się wypuścić nas wcześniej - i było chyba spotkaniem protestantów: czytanie pisma, dyskusja, modlenie się wiernych na głos, do mikrofonu. Pieśni - jeden wielki fałsz, zawodzenie z klaskaniem i jakimiś organkami nie do rytmu w tle. Za to dzieci - przesympatyczne. Zagadywały - najpierw narada w 4-5 osób, temat przewodni: "jak to powiedzieć po angielsku?" - uśmiechały się, a na końcu chciały sobie z nami robić zdjęcia.

Po szybciej skończonym nabożeństwie przeszłyśmy się w towarzystwie przyklejonego do nas sklepikarza do ghatu Manikarnika - to główny ghat kremacyjny w Varanasi. Każdy Hindus marzy o tym, by jego prochy zostały oddane wodom Gangesu. Drewno do zrobienia stosu jest drogie, zwłaszcza sandałowe - za 1 kg ok. 250 rs, a na jedno ciało potrzeba ok. 60kg. Ten, kto zostanie tutaj spalony, od razu pójdzie do Nirvany. Podobno, gdy ogień strawi już ciało, członek rodziny rozbija kijem czaszkę zmarłego, by uwolnić jego duszę.
Przy tak intymnej ceremonii nie wypada robić zdjęć (dochodzi nawet do wezwania policji!), więc musicie mi wierzyć na słowo, że ok. 19:00 widziałam rząd ognisk wzdłuż Gangesu.

Poniedziałkowe święto spędziłyśmy na odsypianiu całonocnej podróży, sprawdzaniu kolejnych miast i środków transportu w punkcie dla turystów (dworzec w Varanasi posiada punkt informacji turystycznej, gdzie lekko zasuszony Hindus w grubych okularach z głowy (a nie z komputera) wypisuje numery interesujących nas pociągów, daje mapę, zaznacza ciekawe miejsca, dobre punkty aprobowane przez indyjski rząd, w których można kupić wyroby z jedwabiu i ostrzega przed zadawaniem się z kimkolwiek, szacuje koszt rikszy z punktu do punktu i ogólnie jest drugim Hindusem na naszej drodze, który nic od nas nie chce i pomaga za darmo; na dworcu jest też KLIMATYZOWANY /co za ulga!/ punkt, w którym turysta może zarezerwować bilet na pociąg i skorzystać z wi-fi, punkt ten od 3 dni sponsoruje wklejanie notek na bloga) oraz zakupach w Silk Factory. W ramach oszczędzania drogę do stacji, ze stacji przez sklep i do hotelu przebyłyśmy pieszo - na początku zawędrowałyśmy nie tam gdzie trzeba, ale miła hinduska parka doprowadziła nas do stacji, mimo że nie rozumieli słowa po angielsku. Byli świetni, zagadywali nas w hindi i częstowali kokosem.

Zakupy rzeczywiście poprawiają humor i patrzenie na te ładne rzeczy uprzyjemnia nam dzisiejszy wieczór.

Bank.
Pomarańczowi wyznawcy Śiwy z kijami i wiszącymi zbiornikami na wodę z rzeki.
Protestanckie nabożeństwo i kościół - zdjęcie z ukrycia.
"Pienkne" gekony, "no lowe".
Indyjski dr House.
Zagrzybiały pokój w Varanasi i nasz sposób na pranie rzeczy w polowych warunkach.
 My z dzieciakami pod kościołem, ta mała dziewczynka, która mocno obejmuje mnie w pasie ma na imię Sadna i ma 11 lat.
Szopa z małpą na dachu restauracji.
Dzieci z kościoła, od lewej: 11-letnia Sadna, potem 13-letni chłopiec, żigolak z żelem na włosach i różańcem na szyi, o reszcie nic nie wiem.
Widok na Ganges w ghacie Dasaswamedh.
Hennowe stopy pomarańczowych chłopców.
Deser z bliska.
Widok na Ganges.

2 komentarze: