środa, 8 sierpnia 2012

Say Shava Shava

Pierwsze primo - odpaliłam bloga na kompie i w końcu zdjęcia mają podpisy w takiej formie, w jakiej powinny mieć od początku, a której nie dało się zrealizować poprzez srajfonową aplikację Bloggera (i w tym momencie apel do pracowników Google (ROMEK!) o poprawienie tego bubla), zaś teksty są wyjustowane. Wszystko świeci i błyszczy, szkoda że dopiero teraz, gdy już nikt tego bloga nie odwiedzi.

Drugie primo - rzeczywiście, Polacy lubią narzekać. Około 20 na lotnisku w Delhi trafiłyśmy na parę rodaków, która zrobiła miejsce dla kaleki i od słowa do słowa przeszliśmy do wrażeń z indyjskich wojaży, co skończyło się na wymienianiu nieszczęść i podkreślaniu hinduskich wad. Jasne, śmiecą, kierowca jadąc przez Himalaje wypije soczek, a plastikową butelkę wyrzuci przez okno, bez zawahania. Jasne, kuchnie mają ostrą, dominuje ryż i ichniejszy chleb. Jasne, biały zostanie naciągnięty. Jasne, żebracy są na ulicach. Jasne, ich zabytki robią większe wrażenie z zewnątrz niż w środku. Jasne, oczywiście, para miała pecha, bo spędziła w Indiach dwa tygodnie, przy czym na początku przepłacili za wycieczkę, gdy zaczęło im się podobać (zszedł z nich szok kulturowy) to się rozchorowali na 6 dni, a na końcu ukradli im portfel (było w tym trochę ich winy, bo portfela nie nosi się w plecaku).
Ale! Dlaczego nikt nie wspomni o tej fascynującej odmienności, która według mnie nie powinna być postrzegana jako gorsza, a... właśnie inna? Dlaczego nikt nie podkreśli pogody, słońca, które świeci nieustannie (tegoroczny lipcowy monsun to lepsza pogoda niż u nas nad morzem)? Ludzie, którzy są ciebie ciekawi, którzy pomogą, zagadają, te krótkie relacje, które nawiązuje się podczas podróżowania, niby na chwilę, niby nic, a jednak intensywne i zapadające w pamięć (wspomnienie Słodkiego Wariata do tej pory rozmiękcza moje serce). To ich parcie, bycie "pushy" - by ciebie gdzieś zaciągnąć, pokazać sklep. Jeśli dobrze wszystko rozegrasz, to zyskasz ciekawą konwersację, która nie musi kończyć się zakupami. Zabawny jest fakt, że funkcjonują tam umowy werbalne, wiele rzeczy da się załatwić pokątnie, bez papierków, bez firm, zero oficjalnych czynności. Podchodzisz - mówisz - płacisz - masz. Wszystko, co tylko zechcesz.
Nie napiszę, że Indie to raj na ziemi i docelowy kraj, w którym chciałabym mieszkać, nie. Mają sporo minusów, ale nie rozumiem, dlaczego nie można o nich po prostu wspomnieć, zamiast na nich się skupiać. Tylko na nich.

Warszawa przywitała nas ewakuacją lotniska, gdyż ktoś zostawił swój bagaż bez nadzoru (lub beczkę, jak zrozumiała Małgo) dzięki czemu na dobrą godzinę zostałyśmy uwięzione na terminalu A razem z operatorem wózka Małgo, który uwielbiałby pracę na lotnisku, gdyby nie było na nim pasażerów. 

Mam dość narzekań!

Trzecie primo - Zatroskana Czytelniczka zaatakowała po raz drugi, twierdząc iż z przedostatniej notki wynika, że uciekłyśmy z hostelu nie płacąc, w dodatku wyzywając obsługę od frajerów. Czytelniczka nalega, by sprostować wpis i ustrzec się przed komentarzami pozostałych praworządnych Czytelników. 
Kochani! Jeśli którekolwiek z Was zrozumiało wpis tak, jak Zatroskana Czytelniczka - zapewniam: jesteście w błędzie. W hostelach często panuje zasada nieodwiedzania przez osoby z zewnątrz, a już na pewno za dodatkową osobę śpiącą w nocy (jaką była Kasia) należałoby dopłacić. Gdyby nie niesprawna szósta noga naszej kompanii (czyli Małgowa noga w gipsie), na pewno wybrałybyśmy się na miasto czy też może odwiedziły Kasię w jej mieszkaniu, by mieć potem co pisać na blogu. Niestety, brak szóstej nogi czynił naszą kompanię nieco mniej mobilną, dlatego zaprosiłyśmy Katarzynę do nas. Impreza tak się rozkręciła (czytaj: padłyśmy na twarz po 3 godzinach), że nie było opcji, by wracała do domu po nocy. Frajerstwo obsługi polega na tym, iż nie zorientowali się, że Małgo po południu została w pokoju (a my z Szopą zwiedzałyśmy Zoo i robiłyśmy zakupy), mimo okrzyków dochodzących z pokoju, jakie towarzyszyły nam przy wyjściu (Małgo została sam na sam z myszami), a następnie nie zwrócili uwagi, że wracają do pokoju trzy dziewczyny - mimo kamer wycelowanych w każdy kąt korytarza.

Czwarta sprawa - poprawiając notki i czytając je piąte przez dziesiąte, zauważyłam parę kwestii, które mogę teraz wyjaśnić lub rozszerzyć.

"Piszcząca pałka" jaką objeżdżały nas panie w metrze to oczywiście wykrywacz metalu.

Hindusi żują betel, jak słusznie zauważyła Magda D. Dziękuję!

Poleciłam Wam przeczytać historię jednego z siedmiu cudów świata, Taj Mahal, ale na zakończenie, coby nie forsować Was zbytnio, pozwolę ją sobie tutaj przytoczyć. Atrybutem tego mauzoleum ma być miłość i pasja, z powodu której Szahdżachan nakazał jego wzniesienie. Razem z Mumtaz Mahal, jego późniejszą żoną, poznali się (według jednej z wersji) na targu Mina Bazar, gdzie wstęp, poza wyjątkowymi okazjami, miały tylko kobiety. Mumtaz sprzedawała szlachetny kamień, który zafascynowany mężczyzna kupił, płacąc znacznie zawyżoną cenę. Niestety, po 18 latach małżeństwa, w wieku zaledwie 36 lat, kobieta zmarła przy porodzie 14 dziecka. Zrozpaczony Szahdżachan osiwiał podczas jednej nocy. Spełnił jedną z trzech obietnic danych żonie i zbudował budynek na jej cześć (pozostałe to: opieka nad dziećmi i brak powtórnego ożenku, co nie przeszkodziło mu zapewne w posiadaniu licznych kochanek i konkubin). Budowa Taj Mahal trwała około dwudziestu lat, a wykorzystano do niej najlepszy gatunkowo marmur z Radżastanu, jadeit i kryształ z Chin, turkus z Tybetu, lazuryt z Afganistanu, chryzolit z Egiptu, agat z Jemenu, szafiry ze Sri Lanki, ametyst z Persji, korale z Arabii, malachit z Rosji, kwarc z Himalajów, diamenty z południowych Indii, muszle i perły z Oceanu Indyjskiego. Dodatkowo państwowy skarbiec dostarczył 40 tysięcy sztab złota.
We wnętrzu znajdują się dokładne repliki grobów (cenotafy) Mumtaz Mahal i Szahdżachana (właściwe groby są w krypcie dwa metry pod ziemią). Na grobowcu kobiety widnieje inskrypcja: "Grób Arjuman Bano Begum zwanej Mumtaz Mahai, która zmarła w roku 1040 hidżry (1631 A.D.). Hurysy niebios przybyły, by ją powitać, a anioły w dzień jej śmierci powiedziały: "W Niebie zawsze będzie miejsce dla Mumtaz"".

Tym romantycznym akcentem ogłaszam zamknięcie bloga o moim miesięcznym pobycie w Indiach.

Do przeczytania następnym razem!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Baj, baj, India.

Na drugi pobyt w Delhi tym razem wybrałyśmy tybetańską dzielnicę Majnu Ka Tilla, licząc na przyjemniejszą okolicę niż Pahar Gandź, gdzie pomieszkiwałyśmy ostatnio.
Stolica przywitała nas duchotą i wilgocią, przez co jeszcze bardziej zatęskniłam za zielonym, luźnym Kaszmirem.

Z powodu sztywnej nogi musiałyśmy wybrać pokój na parterze i nie byłyśmy w nim jedynymi lokatorkami - malutkie myszki przeciskały się pomiędzy framugą a drzwiami, biegały po łazience, a jedna akrobatka wspinała się po szafie! Małgo pozostawiona na parę godzin sama w pokoju zrobiła z nimi porządek, a wszystkie ich "drzwi wejściowe" pozatykała workami.

W międzyczasie ja z Szopą odwiedziłam Zoo, które jest spore, zielone, przypomina park - ludzie mają w nim tyle przestrzeni, ile zwierzęta. Poza białym pawiem, trzema słoniami (słonie są super!) i dzioborożcem skaczącym po drążkach, nic mnie nie zachwyciło. Szopa piszczała od czasu do czasu, ale pomieszczenie dla gadów (szyba, beton, trochę piasku i zero różnorodności gatunkowej) również ją rozczarowało.

Chcąc wydać resztki naszych pieniędzy wybrałyśmy się rikszą na Main Bazaar do Pahar Gandź i znów dałyśmy nurka w zgiełk, gwar, upał, syf, pomiędzy trąbiące riksze, nagabujących sprzedawców, wróżbitów i żebraków. Czasem zakupowe decyzje należy podejmować od razu - później można już drugiej takiej rzeczy nie znaleźć lub stać się zbyt wybrednym: pod względem jakości i ceny. Z tego powodu wycieczka po pamiątki srogo nas wymęczyła i z ulgą wsiadłam do rikszy, by zgarnąć Kasię po drodze i zjeść obiad w zaciszu naszego pokoju już pozbawionego gryzoni.

Mimo kamer na korytarzach żadna z recepcjonistek - wieczorna i poranna - nie zorientowały się, że jedna osoba o kulach nie wyszła z pokoju, kolejna zdrowa weszła, rano się ewakuowała, a 3h później następne 3 osoby się wyprowadziły. Frajerzy!

Przed nami jeszcze ponad 12 godzin siedzenia na delhijskim lotnisku, któremu trudno zorganizować wózek dla naszej kuternogi. Na razie siedzimy, nic się nie dzieje, Szopa śpi, ja piszę, Małgo czyta.

A my widzimy się już w Polsce!

Trzy nogi, jedna pancerna.
Wózek obiecano nam dopiero przy odprawie, jednak Polak sobie poradzi .

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kontuzyjny rafting.

Po Śrinagarze przyszedł czas na Leh, górskie tybetańskie centrum, gdzie grozi choroba wysokościowa.
Miasto zlokalizowane jest na wysokości ponad 3 tys. metrów n.p.m. i po przybyciu należy przyzwyczaić się do niższego stężenia tlenu w powietrzu.
Wybraliśmy się tam z Belgami i taksówkarzem, który o głowę pobił poprzedniego. Mimo że moje zdrowie nie było w dobrej formie, doceniłam jego oszczędne trąbienie i opanowany styl jazdy. Dziewczyny znacznie bardziej przeżywały drogę, podobno była malownicza, pełna żołnierzy robiących fikołki (dla znawców: przewroty w przód), ale ja skupiłam się na opanowywaniu mdłości.

Indie to mieszanka - także i pod względem ludzkiej urody. Hindusi w Delhi, Agrze, Varanasi byli "hindusowaci" - zazwyczaj drobni, niżsi lub mojego wzrostu, ciemni, z brązowymi oczami. Inni są sikhowie - wysocy, postawni, z szerokimi barami i nosami, nabici i męscy.
Charakterystyczne dla kaszmirskiej urody są orle nosy, ciało nie za duże, a silne (nasz kierowca, ten od gromów w oczach i odbierania telefonów, mimo niezbyt rozbudowanych gabarytów, miał uścisk dłoni miażdżący kości).
W Ladakh (kraina przełęczy, "la-dags" to dosłownie "kraina górskich przełęczy"; to tu znajduje się Leh) ludzie mają tybetańskie rysy, mimo słońca chodzą w kufajkach, kamizelkach, puchowych kurtkach i bluzach.

Kilka godzin zmarnowanych na organizowanie dojazdu do Manali i zajęć na następny dzień wynagrodziłyśmy sobie gotowanymi na parze - z kurczakiem i kapustą, z ziemniakami i serem - oraz smażonymi - z warzywami - tybetańskimi pierożkami momo. Do tego herbata ze świeżej mięty i można było się szykować na poranną atrakcję. A był nią...

RAFTING! Na Zanskarze, 3 godziny, prawie 30 kilometrów, 8 osób na pontonie, w piance, kasku, kamizelce, z wiosłem w ręku, stojąc twarzą w twarz z żywiołem ocenianym na 3/3+. 6 dziewczyn, 2 niezsynchronizowanych facetów z przodu, jeden sternik z tyłu, pierwsza wielka fala i już ja, Małgo i Kasia lądujemy w wodzie. Mimo life line, której mamy się trzymać "w razie W", mimo nóg zablokowanych w środku, nie wygrałyśmy z siłą rzeki. Kasia ląduje pod pontonem, ja desperacko trzymam się sznura, Małgo noga wplątuje się w linę, a wszystko pośród kotłujących się fal.
Przeżycie niesamowite, zapewne było to małe piwko przy prawdziwym raftingu, ale nie zmniejsza to w żaden sposób mojego pozytywnego wrażenia.

Jedyny minus: skręcone kolano Małgo.
Próba dodzwonienia się do Polski, do Axy (ubezpieczyciel Euro 26), która nie potrafi porozumieć się ze szpitalem w Leh, wizyta w wojskowym ośrodku i DARMOWE badanie przez chirurga, a w gratisie gips. Wyobrażacie sobie, żeby na Weigla za friko założyli Hindusowi gips?! "Za darmo nawet ksiądz się nie modli."
Chirurg na ból przepisał ibuprom z paracetamolem, a na żołądek zniszczony po tej mieszance - ranitydynę, jednak zakupy w aptece ograniczyłyśmy do dwóch kul, dzięki którym Małgo stała się nieco bardziej mobilna. Mogłyśmy o 2 w nocy wyruszyć do Manali.
Miła pani z dzieckiem zgodziła się siedzieć w taksówce z przodu, my z Szopensem i Kasią zajęłyśmy środek, a Małgo rozłożyła swe kończyny na 3 miejscach z tyłu.

Pierwsza część podróży była piękna, szczególny klimat miał poranny przystanek około 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Góry, niebieskie niebo, słońce, wiatr, chłodek, szereg białych namiotów z plastikowymi, zmęczonymi życiem krzesełkami i stołami przed, gdzie możesz zamówić lekko przesolony omlet z ciapati, czaj lub mleko z kawą (bo tak mocną kawę się tu pija), gdzieniegdzie stoją zakurzone motocykle innych turystów. Kosmos, gwiazdy, odległe galaktyki!

Problemem okazała się druga połowa drogi, gdy przemierzaliśmy górskie zakręty. Zaczęło padać, pojawiła się mgła i chmury, a z drogi zrobiło się błoto. Widoczność na 0,5-1m przed maską umożliwiała mi jedynie dostrzeżenie przepaści za oknem. Wąska droga, na której do wyminięcia się potrzebne jest zatrzymanie, nasze auto i kolejne jedno za nami, z włączonymi światłami wymijania i klaksonem, by ktoś z naprzeciwka miał szansę nas zauważyć. Kierowca skupiony, wycierający gazetą zaparowaną przednią szybę. My skonfundowane: śmiać się, czy płakać? Każda pewnie myślała o czymś innym, mnie z myśli do podzielenia się przyszło do głowy, iż jeśli spadniemy, to wolałabym zginąć na miejscu, niż jeździć na wózku czy wegetować. Małgo rozważała, czy da radę rozwalić gips, by nie ściągnął jej na dno po wpadnięciu do rzeki.
W pewnym momencie stanęliśmy - niby lepiej, bo ryzyko stoczenia się w dół spadło, ale za to ktoś może w nas uderzyć. Czekamy na ciężarówkę z Manali, będzie za 1,5h, lepiej się za nią schować jadąc. Świetnie. Mleko, stoimy w mleku.
Kierowca drugiego auta podjął jednak wyzwanie Actimela i zdecydował się poprowadzić peleton. Jechanie za kimś daje złudne poczucie bezpieczeństwa - oni spadną jako pierwsi, my zahamujemy i będzie okej. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, jak mogłabym się poczuć i co myśleć po wypadku białej taksy przed nami. Jakby to było widzieć auto staczające się w dół na pewną śmierć?

W końcu zjeżdżamy z gór, jeszcze 50 km prostej trasy. Zadowolone dzwonimy do hosteli w Manali. Ceny satysfakcjonujące, widok na rzekę, łazienka, wiatrak. 15 km przed: nie dojedziemy dzisiaj. Idzie wielka fala, ludzie się ewakuują, droga jest zamknięta. "Zawsze coś, #%^*$£¥•". Kierowca wywozi nas wyżej, znajdujemy hotel, w którym oczywiście chcą zarobić na dostawieniu łóżka - nie dajemy się zrobić w jajo, wyrzucamy im, że nie ma światła (palą się świece) i siedząc nad kolejnym omletem tego dnia, zastanawiamy się, czy droga z Manali do Delhi, dokąd zamierzamy wyruszyć w sobotę popołudniu, będzie przejezdna.

Na razie jest, prujemy przez deszcz.

Chociaż żal i już tęsknię, to czas do domu.

Najwyższy czas do domu, zaczynają nam się podobać Hindusi!

Zberezeństwa na lekhijskiej uliczce.
Wracamy z raftingu, szukajcie granatowego pontonu - to nasz! Foto cyka Małgo, która z obolałym kolanem siedzi w aucie.
Słoneczny patrol w pełnej krasie przed raftingiem.
Leh - Mały Tybet.
Klimatyczne postoje po drodze.
Z  Kasią, w sandałach i japonkach, weszłyśmy na pięć tysi.

sobota, 4 sierpnia 2012

Słodki wariat ze Śrinagaru.

Pierwszy dzień w Śrinagarze, "największym klejnocie Kaszmiru", spędziłyśmy na odkrywaniu jego uroków.
Śrinagar to zagłębie muzułmanów - w celu zwiedzenia meczetów należy zaopatrzyć się w szale na głowę i najlepiej długie rękawki.
Pierwszy, zielony, był chyba najbardziej zdobionym budynkiem, którego wnętrze podejrzałyśmy przez okienko. W każdym meczecie znajduje się elektroniczny zegar z datą, godziną, a te bardziej wypasione informują nawet o wschodzie i zachodzie słońca. Kobiety nie powinny przebywać w jednym pomieszczeniu z mężczyznami i najczęściej mają wydzielone osobne miejsce do modlenia się i rozmyślań.

Do drugiego meczetu zaprowadził nas człowiek dnia, ba!, może nawet i wyjazdu. Zagadnęłyśmy go na ulicy prosząc o wskazanie drogi i spędził z nami mnóstwo czasu. Jak zobaczycie na zdjęciach, chłopak wygląda na znacznie starszego, a okazało się, że jest młodszy od nas. Zarost dodaje lat.
W drodze, na moście, strzelił nam długą gadkę o sytuacji w Kaszmirze (jak to pięknie ujęła Kasia na new-delhi-cious.blogspot.in - "niczym harwardzki wykładowca"). Stan ten był kiedyś niepodległy, a teraz biją się o niego Indie, Pakistan i kaszmirscy separatyści. Wspominałam, że nie ma tutaj zasięgu dla kart sim spoza Jammu i Kaszmiru - dodatkowo nie można też wysyłać smsów. Jedyne wiadomości tekstowe, jakie tu otrzymują, pochodzą od operatorów.

Sagit, bo tak miał na imię, po wstępie zarysowującym historię i trudności gospodarcze Kaszmiru, płynnie przeszedł do problemów natury osobistej. Wprowadziło nas to w małe zakłopotanie, zwłaszcza gdy przyznał się, że zalecono mu konsultację psychiatryczną, ale ostatecznie jest to osoba, którą najmilej wspominam i która rozmiękcza me serce.
Prawie 23-latek prowadził jakiś biznes z kolegą, branża telekomunikacyjna, ale mu nie wyszło, ma długi i rodzina go trochę obwinia. W życiu prywatnym także się mu nie wiedzie - dziewczyna, której nigdy nie dotknął, nawet w rękę, kazała mu iść do diabła, mimo że on robił dla niej wszystko: kupił jej kilka drogich telefonów, dał jej swoją kartę sim, z której nadal dzwoni na jego koszt, wstawał w nocy, gdy chlipiąc telefonowała i służył jej pomocą. Wszystkie te wyboje na jego życiowej drodze wpłynęły na jego samopoczucie - wpadł w depresję, bardzo schudł, przez kilka miesięcy do nikogo się nie odzywał, wstawał rano, brał ze sobą niewielką ilość jedzenia i szedł w nieznane, by siedzieć i rozmyślać. Również i tego dnia zamierzał posiedzieć na moście i kontemplować życie. Spotkanie z nami "pokrzyżowało mu plany" ale stwierdził, że to niesamowite, iż Bóg tak chciał.
Sagit był bardzo dzielny, gdyż obowiązuje Ramadan, co wiąże się z całkowitym zakazem jedzenia i picia aż do zachodu słońca. Mimo postu, wspinanie się w pełnym słońcu po schodach prowadzących do meczetu szło mu nieco lepiej niż nam.
Najbliższe 5-6 lat będzie trudne dla muzułmanów gdyż Ramadan przypada na miesiące ciepłe, kiedy dzień jest dłuższy, a temperatury wyższe. Cykl powtarza się co 35 lat.

Po zwiedzaniu wysadziłyśmy tego rozczulającego, świetnie mówiącego po angielsku, na oko: niegłupiego i dobrego człowieka (za szaty okrywające nasze ramiona w meczecie zapłacił za nas 10 rs i mimo usilnych nalegań nie chciał wziąć od nas pieniędzy - wiem, to grosze, ale i tak bardzo miły gest, zwłaszcza że tu nikt nam nic nie daje za darmo, wręcz okłamuje nas by ugrać coś dla siebie; stwierdził iż to dar "od brata dla sióstr") po drodze, poszłyśmy na obiad, a potem żeglowałyśmy przez godzinę śikarą po jeziorze Dal.

Wieczór spędziłyśmy na czilałtowaniu się na werandzie naszej łodzi - pogryzło nas multum komarów, ale wierzymy w Malarone i nasze szczęście do nieistnienia na tym obszarze dengi.

Drugi dzień w Śrinagarze obfitował w atrakcje. Kiedyś, jeszcze w Jodpurze, pod fortem z audioprzewodnikiem, zagadnął nas żywiołowy, zakręcony Belg, który podróżował z dziewczyną. Potem ta sama para zgarnęła po drodze z Jammu do Śrinagaru Kasię i uratowała ją od męki 11-godzinnej podróży z Hindusami śpiewającymi religijne pieśni. Spotkaliśmy się wszyscy na houseboat landlorda - nawet Indie są małe!

Wybraliśmy się w 6tkę do Gulmargu, miejscowości obok, gdzie każdy z nas dosiadł małego - choć silnego! - konia i "pogalopowaliśmy" na szczyt! Himalaje są piękne, a Szopa ze skaczącą fryzurą na koniu wygląda przecudnie, nie mogłam się powstrzymać od chichotu, gdy tylko słyszałam jej rozmowy ze zwierzęciem ("ty małpo, dlaczego mnie nie słuchasz?!").

Wbrew opiniom krążącym w moim domu wydaję się być bardzo miła i uśmiechnięta dla Hindusów, bo z wieloma łapię dziwny kontakt - tym razem "rozkochałam w sobie" właściciela mojego konia - wystarczyło go pogłaskać (zwierzę, nie właściciela) i już śmiał się do mnie wystawiając lekko brązowe zęby, asekurował mnie przez całą drogę w dół trzymając za łokieć, a na końcu dosiadł konia Szopy i we dwójkę, niczym maharadża i maharani, pogalopowaliśmy w stronę zachodzącego słońca...



Zmęczony latający dywan w Śrinagarze przycupnął na ulicy.
Zasłuchane na wykładzie naszego przewodnika-muzułmanina-doświadczonego-przez-życie, który na 22 lata nie wygląda. Z ciekawostek - trzy dni temu pierwszy raz przywdział jeansy.
"Galopujemy" pośród owiec.
Zdjęcie Kasi robiącej zdjęcie.
Zielony meczet.
Relaks na śikarze - nieco naciągany, bo sprzedawcy nigdzie nie dadzą spokoju i nawet na środku jeziora dopadną człowieka - przypłyną na łódce.
Widok na fragment Śrinagaru z mostu, to na nim zaczęła się nasza przygoda ze Słodkim Wariatem.
"Czy się stoi, czy się leży, to pięć złotych się należy". Meczet.
Jedno z ulubionych zdjęć Małgo - jedziemy do Gulmargu, las, droga, pustka, spokój i gdzieś tam, pośrodku niczego, na poboczu leży wyluzowany Hindus.
Konna ekipa: Małgo, Szopa, ja, Kasia, Ian i Line (Belgowie artyści).
Przed meczetem - ekipa zwiedzająca Stare Miasto. Musiałyśmy z dziewczynami przywdziać ichniejsze "koszule nocne", coby nie mierzić nikogo jędrnością naszych ciał i gładkością skóry (głównie ramion). Sagit nas za to przepraszał, ale przecież nie ma sprawy, to ich religia, my jesteśmy na nieswoim terenie i należy to uszanować.  
Sklep na łodzi.