środa, 8 sierpnia 2012

Say Shava Shava

Pierwsze primo - odpaliłam bloga na kompie i w końcu zdjęcia mają podpisy w takiej formie, w jakiej powinny mieć od początku, a której nie dało się zrealizować poprzez srajfonową aplikację Bloggera (i w tym momencie apel do pracowników Google (ROMEK!) o poprawienie tego bubla), zaś teksty są wyjustowane. Wszystko świeci i błyszczy, szkoda że dopiero teraz, gdy już nikt tego bloga nie odwiedzi.

Drugie primo - rzeczywiście, Polacy lubią narzekać. Około 20 na lotnisku w Delhi trafiłyśmy na parę rodaków, która zrobiła miejsce dla kaleki i od słowa do słowa przeszliśmy do wrażeń z indyjskich wojaży, co skończyło się na wymienianiu nieszczęść i podkreślaniu hinduskich wad. Jasne, śmiecą, kierowca jadąc przez Himalaje wypije soczek, a plastikową butelkę wyrzuci przez okno, bez zawahania. Jasne, kuchnie mają ostrą, dominuje ryż i ichniejszy chleb. Jasne, biały zostanie naciągnięty. Jasne, żebracy są na ulicach. Jasne, ich zabytki robią większe wrażenie z zewnątrz niż w środku. Jasne, oczywiście, para miała pecha, bo spędziła w Indiach dwa tygodnie, przy czym na początku przepłacili za wycieczkę, gdy zaczęło im się podobać (zszedł z nich szok kulturowy) to się rozchorowali na 6 dni, a na końcu ukradli im portfel (było w tym trochę ich winy, bo portfela nie nosi się w plecaku).
Ale! Dlaczego nikt nie wspomni o tej fascynującej odmienności, która według mnie nie powinna być postrzegana jako gorsza, a... właśnie inna? Dlaczego nikt nie podkreśli pogody, słońca, które świeci nieustannie (tegoroczny lipcowy monsun to lepsza pogoda niż u nas nad morzem)? Ludzie, którzy są ciebie ciekawi, którzy pomogą, zagadają, te krótkie relacje, które nawiązuje się podczas podróżowania, niby na chwilę, niby nic, a jednak intensywne i zapadające w pamięć (wspomnienie Słodkiego Wariata do tej pory rozmiękcza moje serce). To ich parcie, bycie "pushy" - by ciebie gdzieś zaciągnąć, pokazać sklep. Jeśli dobrze wszystko rozegrasz, to zyskasz ciekawą konwersację, która nie musi kończyć się zakupami. Zabawny jest fakt, że funkcjonują tam umowy werbalne, wiele rzeczy da się załatwić pokątnie, bez papierków, bez firm, zero oficjalnych czynności. Podchodzisz - mówisz - płacisz - masz. Wszystko, co tylko zechcesz.
Nie napiszę, że Indie to raj na ziemi i docelowy kraj, w którym chciałabym mieszkać, nie. Mają sporo minusów, ale nie rozumiem, dlaczego nie można o nich po prostu wspomnieć, zamiast na nich się skupiać. Tylko na nich.

Warszawa przywitała nas ewakuacją lotniska, gdyż ktoś zostawił swój bagaż bez nadzoru (lub beczkę, jak zrozumiała Małgo) dzięki czemu na dobrą godzinę zostałyśmy uwięzione na terminalu A razem z operatorem wózka Małgo, który uwielbiałby pracę na lotnisku, gdyby nie było na nim pasażerów. 

Mam dość narzekań!

Trzecie primo - Zatroskana Czytelniczka zaatakowała po raz drugi, twierdząc iż z przedostatniej notki wynika, że uciekłyśmy z hostelu nie płacąc, w dodatku wyzywając obsługę od frajerów. Czytelniczka nalega, by sprostować wpis i ustrzec się przed komentarzami pozostałych praworządnych Czytelników. 
Kochani! Jeśli którekolwiek z Was zrozumiało wpis tak, jak Zatroskana Czytelniczka - zapewniam: jesteście w błędzie. W hostelach często panuje zasada nieodwiedzania przez osoby z zewnątrz, a już na pewno za dodatkową osobę śpiącą w nocy (jaką była Kasia) należałoby dopłacić. Gdyby nie niesprawna szósta noga naszej kompanii (czyli Małgowa noga w gipsie), na pewno wybrałybyśmy się na miasto czy też może odwiedziły Kasię w jej mieszkaniu, by mieć potem co pisać na blogu. Niestety, brak szóstej nogi czynił naszą kompanię nieco mniej mobilną, dlatego zaprosiłyśmy Katarzynę do nas. Impreza tak się rozkręciła (czytaj: padłyśmy na twarz po 3 godzinach), że nie było opcji, by wracała do domu po nocy. Frajerstwo obsługi polega na tym, iż nie zorientowali się, że Małgo po południu została w pokoju (a my z Szopą zwiedzałyśmy Zoo i robiłyśmy zakupy), mimo okrzyków dochodzących z pokoju, jakie towarzyszyły nam przy wyjściu (Małgo została sam na sam z myszami), a następnie nie zwrócili uwagi, że wracają do pokoju trzy dziewczyny - mimo kamer wycelowanych w każdy kąt korytarza.

Czwarta sprawa - poprawiając notki i czytając je piąte przez dziesiąte, zauważyłam parę kwestii, które mogę teraz wyjaśnić lub rozszerzyć.

"Piszcząca pałka" jaką objeżdżały nas panie w metrze to oczywiście wykrywacz metalu.

Hindusi żują betel, jak słusznie zauważyła Magda D. Dziękuję!

Poleciłam Wam przeczytać historię jednego z siedmiu cudów świata, Taj Mahal, ale na zakończenie, coby nie forsować Was zbytnio, pozwolę ją sobie tutaj przytoczyć. Atrybutem tego mauzoleum ma być miłość i pasja, z powodu której Szahdżachan nakazał jego wzniesienie. Razem z Mumtaz Mahal, jego późniejszą żoną, poznali się (według jednej z wersji) na targu Mina Bazar, gdzie wstęp, poza wyjątkowymi okazjami, miały tylko kobiety. Mumtaz sprzedawała szlachetny kamień, który zafascynowany mężczyzna kupił, płacąc znacznie zawyżoną cenę. Niestety, po 18 latach małżeństwa, w wieku zaledwie 36 lat, kobieta zmarła przy porodzie 14 dziecka. Zrozpaczony Szahdżachan osiwiał podczas jednej nocy. Spełnił jedną z trzech obietnic danych żonie i zbudował budynek na jej cześć (pozostałe to: opieka nad dziećmi i brak powtórnego ożenku, co nie przeszkodziło mu zapewne w posiadaniu licznych kochanek i konkubin). Budowa Taj Mahal trwała około dwudziestu lat, a wykorzystano do niej najlepszy gatunkowo marmur z Radżastanu, jadeit i kryształ z Chin, turkus z Tybetu, lazuryt z Afganistanu, chryzolit z Egiptu, agat z Jemenu, szafiry ze Sri Lanki, ametyst z Persji, korale z Arabii, malachit z Rosji, kwarc z Himalajów, diamenty z południowych Indii, muszle i perły z Oceanu Indyjskiego. Dodatkowo państwowy skarbiec dostarczył 40 tysięcy sztab złota.
We wnętrzu znajdują się dokładne repliki grobów (cenotafy) Mumtaz Mahal i Szahdżachana (właściwe groby są w krypcie dwa metry pod ziemią). Na grobowcu kobiety widnieje inskrypcja: "Grób Arjuman Bano Begum zwanej Mumtaz Mahai, która zmarła w roku 1040 hidżry (1631 A.D.). Hurysy niebios przybyły, by ją powitać, a anioły w dzień jej śmierci powiedziały: "W Niebie zawsze będzie miejsce dla Mumtaz"".

Tym romantycznym akcentem ogłaszam zamknięcie bloga o moim miesięcznym pobycie w Indiach.

Do przeczytania następnym razem!

2 komentarze:

  1. Ja odwiedziłam jeszcze indJarza! i z przyjemnością pochłonęłam jego treść i gdybym umiała posługiwać się językiem polskim w taki elokwentny sposób jak ty, z pewnością napisałabym jakiś hymn pochwalny albo odę na twoją cześć! Ale, że nie umiem to napiszę tylko, że blog jest SUPER HIPER i że milion razy popłakałam się ze śmiechu:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokonując przeglądu zalinkowanych stron dotarłam tutaj. Przeczytałam tylko niniejszego posta i wiem, że całość w końcu (no, w ponad rocznicę od powrotu) będę musiała.
    Masz rację - my Polacy tak mamy - lubimy narzekać. Jakbym pojechała do Indii też bym narzekała: na upał, na smród, na robactwo i cholerawie* na co jeszcze. Dlatego się tam nie wybieram. Przynajmniej fizycznie. Poczytam z przyjemnością. Jak znajdę dłuższą chwilę.
    W każdym razie masz już pewność, że nie na darmo odpicowałaś tego bloga tuż przez zamknięciem ;-)

    *to nie literówka, to tak ma być

    OdpowiedzUsuń