poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kontuzyjny rafting.

Po Śrinagarze przyszedł czas na Leh, górskie tybetańskie centrum, gdzie grozi choroba wysokościowa.
Miasto zlokalizowane jest na wysokości ponad 3 tys. metrów n.p.m. i po przybyciu należy przyzwyczaić się do niższego stężenia tlenu w powietrzu.
Wybraliśmy się tam z Belgami i taksówkarzem, który o głowę pobił poprzedniego. Mimo że moje zdrowie nie było w dobrej formie, doceniłam jego oszczędne trąbienie i opanowany styl jazdy. Dziewczyny znacznie bardziej przeżywały drogę, podobno była malownicza, pełna żołnierzy robiących fikołki (dla znawców: przewroty w przód), ale ja skupiłam się na opanowywaniu mdłości.

Indie to mieszanka - także i pod względem ludzkiej urody. Hindusi w Delhi, Agrze, Varanasi byli "hindusowaci" - zazwyczaj drobni, niżsi lub mojego wzrostu, ciemni, z brązowymi oczami. Inni są sikhowie - wysocy, postawni, z szerokimi barami i nosami, nabici i męscy.
Charakterystyczne dla kaszmirskiej urody są orle nosy, ciało nie za duże, a silne (nasz kierowca, ten od gromów w oczach i odbierania telefonów, mimo niezbyt rozbudowanych gabarytów, miał uścisk dłoni miażdżący kości).
W Ladakh (kraina przełęczy, "la-dags" to dosłownie "kraina górskich przełęczy"; to tu znajduje się Leh) ludzie mają tybetańskie rysy, mimo słońca chodzą w kufajkach, kamizelkach, puchowych kurtkach i bluzach.

Kilka godzin zmarnowanych na organizowanie dojazdu do Manali i zajęć na następny dzień wynagrodziłyśmy sobie gotowanymi na parze - z kurczakiem i kapustą, z ziemniakami i serem - oraz smażonymi - z warzywami - tybetańskimi pierożkami momo. Do tego herbata ze świeżej mięty i można było się szykować na poranną atrakcję. A był nią...

RAFTING! Na Zanskarze, 3 godziny, prawie 30 kilometrów, 8 osób na pontonie, w piance, kasku, kamizelce, z wiosłem w ręku, stojąc twarzą w twarz z żywiołem ocenianym na 3/3+. 6 dziewczyn, 2 niezsynchronizowanych facetów z przodu, jeden sternik z tyłu, pierwsza wielka fala i już ja, Małgo i Kasia lądujemy w wodzie. Mimo life line, której mamy się trzymać "w razie W", mimo nóg zablokowanych w środku, nie wygrałyśmy z siłą rzeki. Kasia ląduje pod pontonem, ja desperacko trzymam się sznura, Małgo noga wplątuje się w linę, a wszystko pośród kotłujących się fal.
Przeżycie niesamowite, zapewne było to małe piwko przy prawdziwym raftingu, ale nie zmniejsza to w żaden sposób mojego pozytywnego wrażenia.

Jedyny minus: skręcone kolano Małgo.
Próba dodzwonienia się do Polski, do Axy (ubezpieczyciel Euro 26), która nie potrafi porozumieć się ze szpitalem w Leh, wizyta w wojskowym ośrodku i DARMOWE badanie przez chirurga, a w gratisie gips. Wyobrażacie sobie, żeby na Weigla za friko założyli Hindusowi gips?! "Za darmo nawet ksiądz się nie modli."
Chirurg na ból przepisał ibuprom z paracetamolem, a na żołądek zniszczony po tej mieszance - ranitydynę, jednak zakupy w aptece ograniczyłyśmy do dwóch kul, dzięki którym Małgo stała się nieco bardziej mobilna. Mogłyśmy o 2 w nocy wyruszyć do Manali.
Miła pani z dzieckiem zgodziła się siedzieć w taksówce z przodu, my z Szopensem i Kasią zajęłyśmy środek, a Małgo rozłożyła swe kończyny na 3 miejscach z tyłu.

Pierwsza część podróży była piękna, szczególny klimat miał poranny przystanek około 5 tysięcy metrów nad poziomem morza. Góry, niebieskie niebo, słońce, wiatr, chłodek, szereg białych namiotów z plastikowymi, zmęczonymi życiem krzesełkami i stołami przed, gdzie możesz zamówić lekko przesolony omlet z ciapati, czaj lub mleko z kawą (bo tak mocną kawę się tu pija), gdzieniegdzie stoją zakurzone motocykle innych turystów. Kosmos, gwiazdy, odległe galaktyki!

Problemem okazała się druga połowa drogi, gdy przemierzaliśmy górskie zakręty. Zaczęło padać, pojawiła się mgła i chmury, a z drogi zrobiło się błoto. Widoczność na 0,5-1m przed maską umożliwiała mi jedynie dostrzeżenie przepaści za oknem. Wąska droga, na której do wyminięcia się potrzebne jest zatrzymanie, nasze auto i kolejne jedno za nami, z włączonymi światłami wymijania i klaksonem, by ktoś z naprzeciwka miał szansę nas zauważyć. Kierowca skupiony, wycierający gazetą zaparowaną przednią szybę. My skonfundowane: śmiać się, czy płakać? Każda pewnie myślała o czymś innym, mnie z myśli do podzielenia się przyszło do głowy, iż jeśli spadniemy, to wolałabym zginąć na miejscu, niż jeździć na wózku czy wegetować. Małgo rozważała, czy da radę rozwalić gips, by nie ściągnął jej na dno po wpadnięciu do rzeki.
W pewnym momencie stanęliśmy - niby lepiej, bo ryzyko stoczenia się w dół spadło, ale za to ktoś może w nas uderzyć. Czekamy na ciężarówkę z Manali, będzie za 1,5h, lepiej się za nią schować jadąc. Świetnie. Mleko, stoimy w mleku.
Kierowca drugiego auta podjął jednak wyzwanie Actimela i zdecydował się poprowadzić peleton. Jechanie za kimś daje złudne poczucie bezpieczeństwa - oni spadną jako pierwsi, my zahamujemy i będzie okej. Dopiero po chwili dochodzi do mnie, jak mogłabym się poczuć i co myśleć po wypadku białej taksy przed nami. Jakby to było widzieć auto staczające się w dół na pewną śmierć?

W końcu zjeżdżamy z gór, jeszcze 50 km prostej trasy. Zadowolone dzwonimy do hosteli w Manali. Ceny satysfakcjonujące, widok na rzekę, łazienka, wiatrak. 15 km przed: nie dojedziemy dzisiaj. Idzie wielka fala, ludzie się ewakuują, droga jest zamknięta. "Zawsze coś, #%^*$£¥•". Kierowca wywozi nas wyżej, znajdujemy hotel, w którym oczywiście chcą zarobić na dostawieniu łóżka - nie dajemy się zrobić w jajo, wyrzucamy im, że nie ma światła (palą się świece) i siedząc nad kolejnym omletem tego dnia, zastanawiamy się, czy droga z Manali do Delhi, dokąd zamierzamy wyruszyć w sobotę popołudniu, będzie przejezdna.

Na razie jest, prujemy przez deszcz.

Chociaż żal i już tęsknię, to czas do domu.

Najwyższy czas do domu, zaczynają nam się podobać Hindusi!

Zberezeństwa na lekhijskiej uliczce.
Wracamy z raftingu, szukajcie granatowego pontonu - to nasz! Foto cyka Małgo, która z obolałym kolanem siedzi w aucie.
Słoneczny patrol w pełnej krasie przed raftingiem.
Leh - Mały Tybet.
Klimatyczne postoje po drodze.
Z  Kasią, w sandałach i japonkach, weszłyśmy na pięć tysi.

3 komentarze:

  1. Taaak, ... już zgadzam się na następną wyprawę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ chciałabym polecieć do Dheli!

    OdpowiedzUsuń